Rozdział 18

18
KIELICH ANIOŁA

Jace leżał na łóżku i symulował, że śpi - na własny użytek, niczyj inny - kiedy
bębnienie do drzwi w końcu zmusiło go do reakcji. Dźwignął się z trudem, krzywiąc się i
posykując. Choć w oranżerii udawał, że czuje się świetnie, po przygodach ostatniej nocy był
cały obolały.
Wiedział, kto to jest, zanim otworzył drzwi. Może Simonowi znowu udało się zmienić
w szczura? Tym razem mógł sobie zostać cholernym gryzoniem na zawsze, bo Jace Wayland
nie zamierzał nic zrobić w tej sprawie.
Trzymała w rękach szkicownik. Kosmyki jasnych włosów wymykały się z jej
warkoczy. Jace oparł się o futrynę, nie zważając na przypływ adrenaliny spowodowany jej
widokiem. Nie po raz pierwszy zastanawiał się, dlaczego Clary tak na niego działa. Isabelle
używała swojej urody tak samo jak bata, natomiast Clary nie zdawała sobie sprawy, że jest
piękna. Może właśnie dlatego.
Przychodził mu do głowy tylko jeden powód jej wizyty, choć nie miał sensu po tym,
co Jace jej powiedział. Słowa były bronią, nauczył go tego ojciec, a on chciał zranić Clary
bardziej niż jakąkolwiek inną dziewczynę. Właściwie nigdy wcześniej nie chciał żadnej
zranić. Zwykle po prostu ich pragnął, a potem wolał, żeby zostawiły go samego.
- Nie mów mi, że Simon zmienił się w ocelota, a ja mam go ratować, zanim Isabelle
przerobi go na etolę - powiedział, przeciągając słowa w sposób, którego Clary nie znosiła. -
Niestety, będziesz musiała zaczekać do rana. Teraz nie przyjmuję zleceń. - Wskazał na swoją
piżamę z dziurą na rękawie. - Widzisz. Pajacyk.
Clary jakby go nie słuchała.
- Jace, to ważne.
- Nie mów. To nagły przypadek. Potrzebujesz nagiego modela. Cóż, nie jestem w
nastroju. Możesz poprosić Hodge'a - dodał po namyśle. - Słyszałem, że zrobi wszystko za...
- Jace! - przerwała mu, podnosząc głos. - Zamknij się na sekundę i wysłuchaj mnie,
dobrze?
Wzięła głęboki wdech i z niepewną miną spojrzała mu w oczy, a w nim wezbrało
nieznane mu do tej pory pragnienie, żeby ją objąć i powiedzieć, że wszystko jest w porządku.
Nie zrobił tego. Z doświadczenia wiedział, że rzadko „wszystko jest porządku”.
- Jace - zaczęła tak cicho, że musiał się pochylić, żeby usłyszeć dalsze słowa. - Chyba
wiem, gdzie moja matka ukryła Kielich Anioła. Na obrazie.
- Co? - Jace nadal gapił się na nią tak, jakby właśnie oznajmiła, że przyłapała jednego
z Cichych Braci, jak nago wywijał fikołki w holu. - Masz na myśli, że ukryła go za obrazem?
Wszystkie w twoim mieszkaniu zostały wyrwane z ram.
- Wiem. - Clary zajrzała do jego sypialni i z ulgą stwierdziła, że nikogo tam nie ma. -
Może wejdę? Chcę ci coś pokazać.
Jace odsunął się od drzwi.
- Jeśli musisz.
Clary usiadła na łóżku i położyła szkicownik na kolanach. Ubranie, które wcześniej
Jace miał na sobie, leżało na kołdrze, ale poza tym w pokoju panował porządek jak w celi
mnicha. Na ścianach nie wisiały żadne obrazy, żadne plakaty ani fotografie przyjaciół czy
rodziny. Pościel zakrywał biały koc, gładko naciągnięty. Nie tak wyglądały typowe sypialnie
nastolatków.
- Spójrz na to - powiedziała Clary, przewracając kartki szkicownika, aż znalazła
właściwy rysunek.
Jace usiadł obok niej, odsuwając T - shirt na bok.
- Kubek do kawy.
- Wiem, że to kubek do kawy - powiedziała z irytacją Clary.
- Nie mogę się doczekać, aż narysujesz coś bardziej skomplikowanego, na przykład
Most Brooklyński albo homara. Pewnie przyślesz mi śpiewający telegram.
Clary go zignorowała.
- Patrz uważnie.
Szybkim ruchem przesunęła dłonią po rysunku, a kiedy cofnęła rękę, trzymała w niej
kubek do kawy.
Wcześniej wyobrażała sobie, że Jace zerwie się z łóżka i zdumiony krzyknie coś w
rodzaju: „Rety!”. Tak się jednak nie stało, zapewne dlatego że widywał w życiu jeszcze
dziwniejsze rzeczy, a poza tym nikt dzisiaj nie używał słowa „Rety!”. Ale jego oczy się
rozszerzyły.
- Ty to zrobiłaś?
Skinęła głową.
- Kiedy?
- Teraz, w mojej sypialni, po tym... po tym, jak Simon wyszedł.
Jego spojrzenie zrobiło się ostrzejsze, ale powstrzymał się od komentarza.
- Użyłaś runów? Jakich?
Clary potrząsnęła głową, muskając palcami pustą kartkę.
- Nie wiem. Same przyszły mi do głowy, więc narysowałam je najdokładniej, jak
potrafiłam.
- Te, które widziałaś wcześniej w Szarej Księdze?
- Nie wiem. Nie potrafię ci odpowiedzieć.
- I nikt nigdy nie pokazywał ci, jak to robić? Na przykład, twoja matka?
- Nie, przecież ci już mówiłam. Matka zawsze mi powtarzała, że nie istnieje coś
takiego jak magia...
- Założę się, że ona nauczyła cię runów - przerwał jej Jace. - A później kazała ci
zapomnieć. Magnus uprzedzał, że twoje wspomnienia powoli będą wracać.
- Może.
- Oczywiście. - Jace wstał i zaczął chodzić po pokoju. - Pewnie to wbrew prawu
używać runów w taki sposób, jeśli nie masz pozwolenia. Ale to teraz nieważne. Myślisz, że
twoja matka schowała Kielich w obrazie? Tak jak ty zrobiłaś z kubkiem?
Clary kiwnęła głową.
- Tak, ale nie w moim mieszkaniu.
- A gdzie? W galerii? Obraz może być wszędzie...
- Wcale nie na obrazie - powiedziała Clary. - Na karcie.
Jace zatrzymał się i odwrócił.
- Na karcie?
- Pamiętasz talię tarota Madame Dorothei? Tę, którą namalowała dla niej moja matka?
Jace skinął głową.
- A pamiętasz, jak wyciągnęłam z niej asa kielichów? Później, kiedy zobaczyłam
posąg anioła, kielich w jego ręce wydał mi się znajomy. I rzeczywiście widziałam go
wcześniej. Na asie. Mama namalowała Kielich Anioła na talii tarota Madame Dorothei.
Jace stanął na wprost niej.
- Bo uznała, że tak będzie najbezpieczniej, a poza tym w ten sposób mogła dać go
Dorothei na przechowanie, nie mówiąc jej, co to jest ani dlaczego musi go ukryć - powiedział.
- Albo że w ogóle musi go ukryć. Dorothea nigdy nie wychodzi z domu, nikomu by go
nie oddała...
- A twoja matka mogła mieć oko na Kielich i na nią. - W głosie Jace'a pobrzmiewał
podziw. - Niezłe posunięcie.
- Chyba tak. - Clary starała się zapanować nad drżeniem głosu. - Wolałabym jednak,
żeby tak dobrze go nie ukryła.
- Co masz na myśli?
- Gdyby go znaleźli, może zostawiliby ją w spokoju. Jeśli chodziło im tylko o
Kielich...
- I tak by ją zabili, Clary. Ci sami ludzie, którzy zamordowali mojego ojca. Jeśli ona
jeszcze żyje, to tylko dlatego że nie znaleźli Kielicha. Ciesz się, że jest tak dobrze schowany.
* * *
- Naprawdę nie rozumiem, co to ma z nami wspólnego - stwierdził Alec, mrużąc
zaspane oczy.
Jace obudził o świcie resztę mieszkańców Instytutu i zaciągnął ich do biblioteki, żeby
„opracować strategię bitwy”. Alec był jeszcze w piżamie, Isabelle w różowym peniuarze.
Hodge pił kawę z wyszczerbionego niebieskiego kubka. Tylko Jace wyglądał na naprawdę
rozbudzonego.
- Myślałem, że poszukiwania Kielicha są teraz w rękach Clave - dodał Alec.
- Lepiej, jeśli zajmiemy się tym sami - oświadczył niecierpliwym tonem Jace. - Hodge
i ja już omówiliśmy tę sprawę i właśnie tak postanowiliśmy.
- Dobrze. - Isabelle wetknęła za ucho warkocz przewiązany różową wstążką. - Ja
jestem gotowa.
- A ja nie - burknął Alec. - W mieście są teraz agenci Clave i szukają Kielicha.
Przekażcie im informację i niech zrobią, co do nich należy.
- To nie takie proste - powiedział Jace.
- Jest proste. - Alec zmarszczył brwi. - To nie ma nic wspólnego z nami, tylko z
twoim... uzależnieniem od niebezpieczeństwa.
Wyraźnie zirytowany Jace pokręcił głową.
- Nie rozumiem, dlaczego się ze mną kłócisz.
Bo nie chce, żeby coś ci się stało, pomyślała Clary, zdumiona jego
krótkowzrocznością. Jak mógł nie widzieć, co naprawdę dzieje się z Alekiem?
Z drugiej strony, ona też przegapiła to samo, jeśli chodzi o Simona. Jakie miała prawo
go oceniać?
- Dorothea, właścicielka Sanktuarium, nie ufa Clave - wyjaśnił Jace. - Wręcz ich
nienawidzi. Ufa tylko nam.
- Ufa mnie - odezwała się Clary. - Nie wiem, jak z tobą. Nie jestem pewna, czy w
ogóle cię lubi.
Jace ją zignorował.
- No, dalej, Alec. Będzie dobra zabawa. I pomyśl, jaka chwała na nas spłynie, jeśli
zwrócimy Kielich Anioła do Idrisu. Nasze nazwiska nigdy nie zostaną zapomniane.
- Nie zależy mi na chwale - odparł Alec, nie spuszczając wzroku z twarzy Jace'a. -
Zależy mi na tym, żeby nie robić nic głupiego.
- Jednak w tym wypadku Jace ma rację - odezwał się Hodge. - Jeśli Clave pójdzie do
Sanktuarium, będzie katastrofa. Dorothea ucieknie z Kielichem i pewnie nigdy go nie
znajdziemy. Nie, Jocelyn wyraźnie chciała, żeby jedyną osobą, która będzie w stanie znaleźć
Kielich, była Clary.
- Więc niech idzie sama - skwitował Alec.
Nawet Isabelle wydała lekki okrzyk zaskoczenia. Jace, który opierał się rękami o
biurko, wyprostował się i spojrzał chłodno na Aleca. Tylko on może wyglądać wyniośle w
piżamie, pomyślała Clary.
- Jeśli boisz się Wyklętych, zostań w domu - powiedział cicho.
Alec zbladł.
- Nie boję się.
- W takim razie nie ma problemu, prawda? - Jace rozejrzał się po pokoju. - Działamy
wszyscy razem.
Alec wymamrotał coś pod nosem, a Isabelle energicznie pokiwała głową.
- Jasne. Będzie zabawnie.
- Nic nie wiem o zabawie, ale oczywiście wchodzę w to - oświadczyła Clary.
- Jeśli obawiasz się, że to niebezpieczne, nie musisz iść - wtrącił pospiesznie Hodge. -
Możemy zawiadomić Clave...
- Nie - przerwała mu Clary, zaskakując samą siebie. - Moja mama chciała, żebym to ja
znalazła Kielich, a nie Valentine czy oni. - „To nie przed potworami się ukrywała”,
powiedział Magnus. - Przynajmniej tyle mogę zrobić.
Hodge uśmiechnął się do niej.
- Na pewno wiedziała, że tak powiesz.
- Tak czy inaczej, nie martw się - powiedziała Isabelle.
Wszystko będzie dobrze. Poradzimy sobie z paroma Wyklętymi. Są szaleni, ale
niezbyt bystrzy.
- I dużo łatwiej się z nimi rozprawić niż z demonami - dodał Jace. - Nie są tacy
podstępni. Aha, będziemy potrzebowali samochodu. Najlepiej dużego.
- Po co? - zapytała Isabelle. - Nigdy wcześniej go nie potrzebowaliśmy.
- Nigdy nie byliśmy odpowiedzialni za niezwykle cenny przedmiot - wyjaśnił Jace. -
Nie chcę przewozić go metrem.
- Są taksówki - upierała się Isabelle. - I furgonetki do wynajęcia.
Jace pokręcił głową.
- Wolę mieć pełną kontrolę nad wszystkim. Nie chcę użerać się z taksówkarzami ani
firmami wynajmu samochodów, kiedy wykonujemy tak ważne zadanie.
- Nie masz prawa jazdy albo samochodu? - spytał Alec, patrząc na Clary ze skrywaną
nienawiścią. - Myślałem, że wszyscy Przyziemni je mają.
- Nie w wieku piętnastu lat - odparła Clary z rozdrażnieniem. - Dostanę je w tym roku.
- Taki z ciebie pożytek.
- Ale moi przyjaciele umieją prowadzić - odparowała Clary. - Simon ma prawo jazdy.
- I natychmiast pożałowała swoich słów.
- Naprawdę? - zainteresował się Jace.
- Ale nie ma samochodu - dodała szybko Clary.
- Jeździ samochodem rodziców? - dociekał Jace.
Clary westchnęła.
- Nie. Zwykle jeździ furgonetką Erica, na koncerty i inne takie. Czasami Erie pożycza
mu ją przy innych okazjach. Na przykład, na randki.
Jace prychnął.
- Wozi dziewczyny furgonetką? Nic dziwnego, że ma takie powodzenie u dam.
- Samochód to samochód. Po prostu jesteś wściekły, że Simon ma coś, czego ty nie
masz.
- Ma wiele rzeczy, których ja nie mam - odparował Jace. - Na przykład
krótkowzroczność, złą postawę i beznadziejny brak koordynacji ruchowej.
- Większość psychologów uważa, że wrogość to w rzeczywistości wysublimowany
pociąg seksualny - oznajmiła Clary.
- Aha - mruknął Jace. - To mogłoby wyjaśniać, dlaczego tak wiele osób mnie nie lubi.
- Ja cię lubię - wtrącił szybko Alec.
- To dlatego że łączy nas braterskie uczucie - stwierdził Jace, podchodząc do biurka.
Wziął słuchawkę czarnego telefonu i wyciągnął rękę do Clary. - Zadzwoń do niego.
- Do kogo? - Clary próbowała zyskać na czasie. - Do Erica? Nigdy nie pożyczy mi
swojego samochodu.
- Do Simona. Spytaj go, czy zawiezie nas do twojego domu.
Clary uczyniła ostatni wysiłek.
- Nie znasz Nocnych Łowców, którzy mają samochody?
- W Nowym Jorku? - Uśmiech zniknął z twarzy Jace'a. - Wszyscy są w Idrisie w
związku z Porozumieniami, a z resztą i tak upieraliby się, żeby pojechać z nami. Albo to, albo
nic.
Przez chwilę patrzyła mu w oczy. Było w nich wyzwanie i coś jeszcze. Jakby się
domagał, żeby wyjaśniła mu powody swojej niechęci. Z ponurą miną podeszła do biurka i
wyjęła mu z ręki słuchawkę.
Nie miała nawet czasu pomyśleć. Numer Simona znała równie dobrze jak własny.
Przygotowała się na rozmowę z jego matką albo siostrą, ale po drugim sygnale odebrał on
sam.
- Halo?
- Simon?
Cisza.
Jace obserwował ją uważnie. Clary zamknęła oczy, próbując udawać, że go tu nie ma.
- To ja - powiedziała. - Clary.
- Wiem - burknął Simon. - Spałem.
- Tak, jest wcześnie. Przepraszam. - Zaczęła nawijać kabel telefonu na palec. - Muszę
prosić cię o przysługę.
Po dłuższej chwili milczenia Simon roześmiał się ponuro.
- Żartujesz.
- Nie żartuję. Wiemy, gdzie jest Kielich Anioła, i zamierzamy po niego iść. Rzecz w
tym, że potrzebujemy samochodu.
Simon znowu się zaśmiał.
- Przepraszam. Mówisz mi, że twoi zabójcy demonów chcą, żeby ktoś ich podrzucił na
następny pojedynek z siłami ciemności, jak ujęłaby to moja mama?
- Właściwie pomyślałam, że mógłbyś zapytać Erica, czy nie pożyczyłby nam
furgonetki.
- Clary, jeśli sądzisz, że...
- Jeśli znajdziemy Kielich Anioła, odzyskam mamę. To jedyny powód, dla którego
Valentine jej jeszcze nie zabił ani nie uwolnił.
Simon wypuścił ze świstem powietrze.
- Myślisz, że tak łatwo będzie dobić targu? Nie wiem, Clary.
- Ja też nie. Wiem tylko, że to jest szansa.
- Ten przedmiot ma wielką moc, prawda? W „D&D” zwykle lepiej nie igrać z
potężnymi obiektami, dopóki się nie wie, co potrafią.
- Nie zamierzam z nim igrać. Ja tylko wykorzystam go, żeby odzyskać mamę.
- To nie ma sensu, Clary.
- To nie jest „D&D”, Simon! - prawie krzyknęła. - To nie jest gra, w której najgorsze,
co może ci się przytrafić, to zły rzut kością. Mówimy o mojej mamie. Valentine będzie ją
torturował. Może ją zabić. Muszę coś robić, żeby ją ratować. Tak jak zrobiłam to dla ciebie.
Chwila ciszy.
- Może masz rację. Nie wiem, to nie mój świat. Posłuchaj, dokąd właściwie jedziemy?
Żebym mógł powiedzieć Ericowi.
- Tylko go nie zabieraj - ostrzegła pospiesznie Clary.
- Wiem - odparł Simon z przesadną cierpliwością. - Nie jestem głupi.
- Jedziemy do mojego domu. Właśnie tam jest Kielich.
Tym razem milczenie było wyrazem zaskoczenia.
- W twoim domu? Myślałem, że tam się roi od zombie.
- Od Wyklętych. Oni nie są zombie. Tak czy inaczej, zajmą się nimi Jace i pozostali, a
ja pójdę po Kielich.
- Dlaczego akurat ty musisz iść po Kielich? - W głosie Simona zabrzmiał niepokój.
- Bo tylko ja potrafię go odzyskać - odparła Clary. - Podjedź po nas jak najszybciej.
Będziemy czekać na rogu.
Simon wymamrotał coś pod nosem, a potem rzucił krótko:
- Dobrze.
Clary otworzyła oczy. Świat był zamazany przez łzy.
- Dzięki, Simon. Jesteś...
Ale on już odłożył słuchawkę.
* * *
- Dylematy władzy są zawsze takie same - stwierdził Hodge w zadumie.
Clary łypnęła na niego z ukosa.
- Co pan ma na myśli?
Siedziała w wykuszu okiennym biblioteki, Hodge w swoim fotelu, a Hugo na jego
poręczy. Na niskim stoliku stały resztki jedzenia - dżem, okruchy tostów, masło - i stos
talerzy, których nikt nie raczył sprzątnąć. Po śniadaniu wszyscy poszli do swoich pokojów,
żeby się przygotować. Clary wróciła pierwsza. I nic dziwnego, bo tylko się uczesała, włożyła
dżinsy i koszulę. Pozostali musieli jeszcze się uzbroić. Sztylet, który dał jej Jace, został w
hotelu, więc jedynym magicznym przedmiotem w jej posiadaniu był kamień z czarodziejskim
światłem spoczywający w kieszeni.
- To dotyczy między innymi twojego Simona, Aleca i Jace'a - powiedział Hodge.
Clary wyjrzała przez okno. Grube krople deszczu bębniły o szyby. Niebo było
jednolicie szare.
- A co oni mają ze sobą wspólnego?
- Tam, gdzie jest nieodwzajemnione uczucie, występuje nierównowaga sił - odparł
Hodge. - Można ją łatwo wykorzystać, ale nie jest to mądre postępowanie. Miłości często
towarzyszy nienawiść. One mogą istnieć obok siebie.
- Simon mnie nie nienawidzi.
- Może z czasem znienawidzi, jeśli uzna, że go wykorzystujesz. - Hodge uniósł rękę,
nie dopuszczając jej do głosu. - Wiem, że nie zamierzasz, ale w pewnych sytuacjach
konieczność bierze górę nad subtelnością uczuć. I właśnie obecna sytuacja przywiodła mi na
myśl inną. Nadal masz to zdjęcie, które ci dałem?
Clary pokręciła głową.
- Nie przy sobie. Jest w moim pokoju. Mogę po nie pójść...
- Nie. - Hodge pogłaskał hebanowe pióra Hugona. - Kiedy twoja matka była młoda,
miała przyjaciela, tak jak ty Simona. Byli sobie bliscy jak rodzeństwo. Prawdę mówiąc,
często brano ich za brata i siostrę. W miarę jak dorastali, stawało się jasne dla wszystkich, że
on ją kocha, ale ona tego nie dostrzegała. Zawsze nazywała go „przyjacielem”.
Clary wytrzeszczyła oczy.
- Ma pan na myśli Luke'a?
- Tak. Lucian zawsze myślał, że on i Jocelyn będą razem. Kiedy poznała i pokochała
Valentine'a, nie mógł tego znieść. Po ich ślubie opuścił Krąg i zniknął... Pozwolił nam
myśleć, że nie żyje.
- Nigdy nic nie mówił... nawet o tym nie napomknął - wykrztusiła Clary. - Przez te
wszystkie lata mógł ją zapytać...
- Wiedział, jaka będzie odpowiedź. - Hodge spojrzał na świetlik zalany deszczem. -
Lucian nie należał do ludzi, którzy się oszukują. Zadowalał się tym, że jest blisko niej. Może
liczył na to, że z czasem jej uczucia się zmienią.
- Ale jeśli ją kochał, dlaczego oświadczył tamtym ludziom, że nie obchodzi go, co się
z nią stanie? Dlaczego nie chciał, żeby mu powiedzieli, gdzie ona jest?
- Jak już wspomniałem, tam, gdzie jest miłość, jest również nienawiść. Jocelyn mocno
go zraniła przed laty. Mimo to on zawsze trwał przy niej jak wierny pies, nigdy nie robił jej
wyrzutów, nie oskarżał, nie wyznawał jej swoich uczuć. Może teraz dostrzegł okazję, żeby
odwrócić sytuację. Zranić ją tak, jak on został zraniony.
- Luke by tego nie zrobił. - Mimo wszystko Clary dobrze pamiętała jego lodowaty ton,
kiedy mówił, żeby więcej nie prosiła go o przysługi. Widziała twardy wyraz jego oczu, gdy
patrzył na ludzi Valentine'a. To nie był Luke, którego znała, przy którym dorastała. Tamten
dawny nigdy nie chciałby ukarać jej matki za to, że nie kochała go dostatecznie albo we
właściwy sposób. - Ale ona go kochała. - Clary wyraziła na głos swoje myśli, nie zdając sobie
z tego sprawy. - Tylko że inaczej, niż on ją. To nie wystarczy?
- Może on tak nie uważał.
- Co się stanie, kiedy odzyskamy Kielich? - zapytała Clary. - Jak powiadomimy
Valentine'a, że go mamy?
- Hugo go znajdzie.
Deszcz nadal stukał w okna. Clary zadrżała.
Idę po kurtkę - oznajmiła, wstając z siedziska Zielono - różową bluzę z kapturem
znalazła na dnie plecaka. Kiedy ją wyjmowała, dostrzegła między rzeczami zdjęcie Kręgu.
Jocelyn i Valentine'a. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilą a potem schowała je z
powrotem do worka.
Kiedy wróciła do biblioteki, wszyscy już tam byli: Hodge, który siedział czujnie za
biurkiem z Hugonem na ramieniu.
Jace cały ubrany na czarno, Isabelle w butach do deptania demonów i ze złotym
biczem, Alec z kołczanem strzał przewieszonym przez ramię i skórzaną osłoną na prawej
ręce, sięgającą od nadgarstka do łokcia. Wszyscy oprócz Hodge'a mieli zrobione świeże runy,
spiralne wzory na każdym nagim skrawku skóry. Jace miał podwinięty lewy rękaw, opierał
brodę na obojczyku i w skupieniu malował ośmiokątny Znak na górnej części ramienia.
Alec mu się przyglądał.
- Kiepsko ci idzie - stwierdził w końcu. - Pozwól, że ja to zrobię.
- Jestem leworęczny - przypomniał Jace łagodnym tonem i oddał mu stelę.
Na twarzy Aleca odmalowała się ulga, jakby do tej pory nie był pewien, czy
wybaczono mu niedawne zachowanie.
- To podstawowy iratze - powiedział Jace, a kiedy przyjaciel pochylił się nad jego
ramieniem i zaczął starannie kreślić Znak uzdrawiający, skrzywił się, przymknął oczy i
zacisnął pięść, aż jego mięśnie napięły się jak postronki. - Na Anioła, Alec...
- Staram się być delikatny. - Po chwili Alec puścił rękę Jace'a i odsunął się, żeby
podziwiać swoje dzieło. - Zrobione.
- Dzięki. - Jace chyba wyczuł obecność Clary, bo odwrócił głowę i spojrzał na nią,
mrużąc oczy.
- Wyglądacie na gotowych - stwierdziła, kiedy zarumieniony Alec odsunął się od
Jace'a i zajął swoimi strzałami.
- Jesteśmy. Nadal masz ten sztylet, który ci dałem?
- Nie. Zgubiłam go w Dumort, nie pamiętasz?
- Racja. - Jace popatrzył na nią z uznaniem. - Prawie zabiłaś nim wilkołaka. Pamiętam.
Isabelle, która stała przy oknie, wywróciła oczami.
- Zapomniałam, że to cię kręci, Jace. Dziewczyny zabijające potwory.
- Lubię, jak ktoś zabija potwory - przyznał spokojnie Jace. - A najlepiej, jak ja to
robię.
Clary zerknęła nerwowo na zegar stojący na biurku.
- Powinniśmy zejść na dół. Simon będzie tu lada chwila. Hodge wstał z fotela.
Wyglądał na bardzo zmęczonego, jakby nie spał od wielu dni.
- Niech was Anioł strzeże - powiedział.
Hugo poderwał się z jego ramienia z głośnym krakaniem i w tym samym momencie
dzwony zaczęły wybijać południe.
* * *
Nadal mżyło, kiedy Simon podjechał na umówiony róg i zatrąbił dwa razy. Clary
podskoczyło serce. Dręczył ją niepokój, że przyjaciel się nie zjawi.
Jace zmrużył oczy w siąpiącym deszczu. We czwórkę schronili się pod rzeźbionym
kamiennym gzymsem.
- To ta furgonetka? Wygląda jak zgniły banan.
Nie można było temu zaprzeczyć. Erie pomalował samochód na neonowy odcień
żółci, teraz przybrudzonej, porysowanej i usianej rdzą niczym plamami rozkładu. Simon
zatrąbił ponownie. Clary widziała tylko zamazany kształt za mokrą szybą. Westchnęła i
naciągnęła kaptur na głowę.
- Chodźmy.
Ruszyli, rozchlapując brudne kałuże, które zebrały się na chodniku. Buciory Isabelle
przyjemnie plaskały przy każdym kroku. Simon zostawił silnik na jałowym biegu i przeszedł
na tył, żeby odsunąć drzwi. Z dziur w na pół przegniłej tapicerce sterczały groźnie
wyglądające sprężyny. Isabelle zmarszczyła nos.
- Można na tym bezpiecznie usiąść?
- Bezpieczniej niż jechać na dachu - odparł Simon. - A taki masz wybór. - Skinął
głową Jace'owi i Alecowi, a całkowicie zignorował Clary. - Hej.
- Hej - odparł Jace i uniósł grzechoczący brezentowy worek marynarski z bronią. -
Gdzie mogę to położyć?
Simon wskazał mu tył furgonetki, gdzie chłopcy z zespołu zwykle przewozili
instrumenty muzyczne, a tymczasem Alec i Isabelle wgramolili się do środka i zajęli miejsca.
- Strzelec! - powiedziała szybko Clary, kiedy Jace obszedł samochód i stanął przy
drzwiach od strony pasażera.
Alec chwycił za łuk przewieszony przez plecy.
- Gdzie?
- Clary zaklepała sobie miejsce z przodu - wyjaśnił Jace, odgarniając mokre włosy z
oczu.
- Ładny łuk - zauważył Simon.
Alec zamrugał. Deszcz spływał z jego rzęs.
- Znasz się na łucznictwie? - spytał tonem, który sugerował, że bardzo w to wątpi.
- Ćwiczyłem strzelanie z łuku na obozach - pochwalił się Simon. - Sześć lat z rzędu.
Odpowiedziały mu trzy puste spojrzenia i zachęcający uśmiech Clary. Simon ją
zignorował i skierował wzrok na posępne niebo.
- Powinniśmy ruszać, zanim znowu zacznie lać.
Przednie siedzenie było zasłane opakowaniami po chipsach i okruszkami ciastek „Pop
- Tart”. Clary strzepnęła ich tyle, ile zdołała, a kiedy Simon ruszył, nie czekając, aż ona
usiądzie, wpadła na deskę rozdzielczą.
- Au! - syknęła z wyrzutem.
- Przepraszam. - Nawet na nią nie spojrzał.
Clary słyszała, jak z tyłu pozostali cicho rozmawiają. Pewnie omawiali strategię bitwy
i najlepszy sposób ucięcia demonowi głowy, żeby jego posoka nie spryskała ich nowych
skórzanych butów. Choć przednich siedzeń od reszty furgonetki nic nie oddzielało, niezręczna
cisza między nią i Simonem ciążyła jej tak, jakby byli sami.
- O co chodziło z tym „hej”? - zapytała, kiedy Simon włączał się do ruchu na FDR
Drive, biegnącej wzdłuż East River.
- Jakim „hej”. - Simon zajechał drogę czarnemu SUV - owi, a jego kierowca, w
garniturze i z komórką w ręce, wykonał w ich stronę obsceniczny gest przez przyciemniane
szyby.
- To „hej”, które zawsze wymieniają faceci. Jak wtedy, kiedy zobaczyłeś Jace'a i
Aleca, i rzuciłeś „hej”, a oni odpowiedzieli „hej”. Co jest złego w „cześć”?
Wydawało jej się, że mięsień w jego policzku zadrżał.
- ”Cześć” jest dziewczyńskie - wytłumaczył jej Simon. - Prawdziwi mężczyźni są
oszczędni w słowach. Lakoniczni.
- Więc jesteś tym bardziej męski, im mniej mówisz?
- Właśnie. - Simon pokiwał głową. Za szybą Clary widziała wilgotną mgłę nad East
River, spowijającą nabrzeże szarymi oparami. Woda chłostana przez silny wiatr była
spieniona i miała kolor ołowiu. - To dlatego, kiedy na filmach największe łotry się
pozdrawiają, nic nie mówią, tylko kiwają głowami - Skinięcie oznacza „jestem sukinsynem i
widzę, że ty też jesteś sukinsynem”, ale nic nie mówią, bo są jak Wolverine i Magneto, i
wyjaśnienia zakłóciłyby ich wibracje.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odezwał się Jace z tylnego siedzenia.
- To dobrze - powiedziała Clary.
Nagrodził ją ledwo widoczny uśmiech Simona, który właśnie skręcił na Most
Manhattański, kierując się w stronę Brooklynu i domu Clary.
Nim dotarli na miejsce, w końcu przestało padać. Promienie słońca przebiły się przez
resztki mgły i zaczęły osuszać kałuże stojące na chodnikach.
Nocni Łowcy kazali Simonowi i Clary zaczekać w samochodzie, a sami poszli
sprawdzić, jak to ujął Jace, „poziomy demonicznej aktywności”.
Simon odprowadzał ich wzrokiem, gdy szli w stronę domu podjazdem wysadzanym
różami.
- ”Poziomy demonicznej aktywności”? Mają urządzenie, które mierzy, czy demony
znajdujące się w środku ćwiczą power jogę?
- Nie. - Clary odrzuciła z głowy mokry kaptur, żeby poczuć słońce na włosach. -
Sensor mówi im, jak potężne są demony... jeśli w ogóle tam jakieś są.
Przyjaciel był pod wrażeniem.
- Sprytne urządzenie.
- Simon, jeśli chodzi o ostatnią noc...
Przerwał jej, unosząc rękę.
- Nie musimy o tym rozmawiać. Ja bym tak wolał.
- Pozwól mi powiedzieć tylko jedno. Wiem, że oczekiwałeś ode mnie innej reakcji na
swoje wyznanie.
- To prawda. Zawsze miałem nadzieję, że kiedy wreszcie powiem dziewczynie
„kocham cię”, ona odpowie „wiem”, jak Leia Hanowi w „Powrocie Jedi”.
- To głupie - wyrwało się Clary.
Simon spiorunował ją wzrokiem.
- Przepraszam - bąknęła Clary. - Posłuchaj, Simon, ja...
- Nie. To ty posłuchaj. Przyjrzyj mi się. Potrafisz to zrobić?
Spojrzała w ciemne oczy z jaśniejszymi plamkami przy zewnętrznym brzegu
tęczówki, na znajome, trochę nierówne brwi, długie rzęsy, ciemne włosy i niepewny uśmiech,
zgrabne dłonie muzyka. Wszystko to było częścią Simona, a on był częścią jej. Czy gdyby
musiała powiedzieć prawdę, przysięgłaby, że nie miała pojęcia, że on ją kocha? A może po
prostu chodziło o to, że nie wiedziałaby, jak się wtedy zachować?
Westchnęła.
- Zobaczyć, co kryje się pod czarem, to łatwizna. O wiele trudniej jest przejrzeć ludzi.
- Wszyscy widzimy to, co chcemy widzieć - stwierdził cicho Simon.
- Nie Jace. - Clary pomyślała o jego jasnych, obojętnych oczach.
- On bardziej niż ktokolwiek.
Clary zmarszczyła brwi.
- Co...
- Wszystko w porządku - odezwał się za nią Jace. - Obeszliśmy cały dom i nic. Niska
aktywność. Prawdopodobnie są tylko Wyklęci, a oni pewnie nas nie zaatakują, dopóki nie
spróbujemy dostać się do mieszkania na górze.
- Jeśli to zrobią, będziemy gotowi - dodała Isabelle z drapieżnym uśmiechem.
Alec wyjął z furgonetki ciężki brezentowy worek i rzucił go na chodnik.
- Skopmy tyłki demonom! - wykrzyknął wojowniczo.
Jace spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
- Dobrze się czujesz?
- Świetnie. - Nie patrząc na niego, Alec zostawił łuk i kołczan, a zamiast nich wybrał
sobie drewnianą pałkę. Pod jego dotykiem wysunęły się z niej dwa lśniące ostrza. - Tak
lepiej.
Siostra spojrzała na niego z konsternacją.
- A łuk...
- Wiem, co robię, Isabelle - przerwał jej Alec.
Łuk leżał na tylnym siedzeniu i lśnił w blasku słońca. Simon sięgnął po niego, ale
cofnął rękę, kiedy mijała go roześmiana grupka młodych kobiet pchających wózki w stronę
parku. Nie zauważyły trójki uzbrojonych po zęby nastolatków przycupniętych przy żółtej
furgonetce.
- Jak to się stało, że was widzę? - zapytał Simon. - Co z tym waszym czarem
niewidzialności?
- Widzisz nas, bo znasz prawdę - wyjaśnił Jace.
- Tak. Chyba tak.
Kiedy go poprosili, żeby został przy samochodzie, zaprotestował słabo, ale Jace
wytłumaczył mu, jakie to ważne, żeby przy chodniku czekał na nich pojazd na jałowym
biegu.
- Światło słoneczne jest zabójcze dla demonów, ale nie robi krzywdy Wyklętym. Co,
jeśli będą nas ścigać? Albo samochód zostanie odholowany?
Ostatnim, co Clary zobaczyła, kiedy się odwróciła, żeby mu pomachać z frontowego
ganku, były jego długie nogi oparte o deskę rozdzielczą, podczas gdy on grzebał w kolekcji
płyt Erica. Wydała ciche westchnienie ulgi. Przynajmniej Simon był bezpieczny.
Gdy tylko weszli do holu, poczuła silny, trudny do określenia odór. Było to połączenie
smrodu zepsutych jaj, zgniłego mięsa i wodorostów gnijących na rozpalonej plaży. Isabelle
zmarszczyła nos, a Alec zrobił się zielony na twarzy, natomiast Jace wyglądał, jakby wdychał
rzadki zapach perfum.
- Były tu demony - stwierdził z nieskrywaną radością. - Niedawno.
Clary spojrzała na niego z niepokojem.
- Ale już ich nie ma...
- Nie. Wyczulibyśmy je. - Skinął głową w stronę drzwi Dorothei. Były zamknięte i nie
sączyła się spod nich nawet odrobina światła. - Może będzie musiała odpowiedzieć na parę
pytań, kiedy Clave się dowie, że przyjmowała u siebie demony.
- Wątpię, czy Clave będzie zadowolone z naszej akcji - powiedziała Isabelle. - W
rezultacie ona pewnie wyjdzie na tym wszystkim lepiej niż my.
- Nie będą się czepiać, jeśli na koniec przyniesiemy im Kielich. - Alec wodził
wzrokiem po przestronnym foyer, krętej klatce schodowej, poplamionych ścianach. -
Zwłaszcza gdy przy okazji zabijemy paru Wyklętych.
Jace pokręcił głową.
- Są w mieszkaniu na górze. Przypuszczam, że nie będą nas niepokoić, dopóki nie
spróbujemy się tam dostać.
Isabelle zdmuchnęła kosmyk włosów z twarzy i spojrzała na Clary, marszcząc brwi.
- Na co czekasz?
- Clary mimo woli zerknęła na Jace'a, a on uśmiechnął się do niej. „Ruszaj” wyczytała
z jego oczu.
Clary ostrożnie zbliżyła się do mieszkania Dorothei. Świetlik pokrywała gruba
warstwa brudu, żarówki przy wejściu nadal nikt nie wymienił, tak że ciemny hol rozjaśniało
jedyne czarodziejskie światło Jace'a. Powietrze było gorące i duszne: wokół Clary pojawiały
się cienie, niczym magiczne, szybko rosnące rośliny w koszmarnym lesie. Zapukała do
sąsiadki, najpierw delikatnie potem mocniej.
Drzwi się otworzyły i do holu wylało się złote światło. W progu stała Madame
Dorothea, masywna i imponująca w obszernej zielono - pomarańczowej szacie. Tego dnia
miała na głowie neonowożółty turban, ozdobiony wypchanym kanarkiem i ząbkowaną
tasiemką. W jej uszach dyndały duże kolczyki, wielkie stopy były bose, co zdziwiło Clary, bo
do tej pory widywała sąsiadkę wyłącznie w rozczłapanych kapciach. Jeszcze bardziej
zaskoczył ją widok paznokci pomalowanych bladoróżowym lakierem.
- Clary! - wykrzyknęła Dorothea i porwała ją w objęcia, tak że dziewczyna całkiem
zginęła w fałdach wyperfumowanego cielska, zwojach aksamitu i frędzlach szala. - Dobry
Boże, dziewczyno! - Czarownica potrząsnęła głową, aż jej kolczyki zadźwięczały jak
dzwoneczki na wietrze. - Ostatnim razem, kiedy cię widziałam, wypadłaś przez moją Bramę.
Gdzie trafiłaś?
- Do Williamsburga - odparła Clary, z trudem łapiąc oddech.
Brwi Dorothei wjechały na czoło.
- A powiadają, że na Brooklynie nie ma dogodnego transportu publicznego. -
Gospodyni szerzej otworzyła drzwi i gestem zaprosiła ich do środka.
Mieszkanie nie zmieniło się od ich ostatniej wizyty. Na stole leżała ta sama talia tarota
i stała kryształowa kula. Clary aż zaświerzbiły palce, żeby wziąć karty do ręki i zobaczyć, co
się kryje pod ich śliskimi pomalowanymi koszulkami.
Dorothea z ulgą opadła na fotel i zmierzyła Nocnych Łowców oczami jak paciorki,
takimi samymi jak u wypchanego kanarka na jej turbanie. W naczyniach umieszczonych po
obu stronach stołu paliły się świece zapachowe, ale nie zdołały przytłumić silnego odoru
wypełniającego każdy kąt domu.
- Domyślam się, że jeszcze nie znalazłaś matki?
Clary pokręciła głową.
- Nie, ale wiem, kto ją porwał.
Spojrzenie Dorothei pomknęło ku Alecowi i Isabelle, która przyglądała się Ręce
Fatimy wiszącej na ścianie. Jace, wyjątkowo niedbały w swojej roli ochroniarza, siedział na
poręczy fotela. Uspokojona, że nieproszeni goście jeszcze nic nie zniszczyli, czarownica
wróciła spojrzeniem do Clary.
- Czy to...?
- Valentine. Tak.
Dorothea westchnęła.
- Tego się obawiałam. - Oparła się o poduszki. - Wiesz, czego od niej chce?
- Wiem, że była jego żoną...
- Miłość się skończyła - powiedziała gospodyni.
Jace zachichotał cicho. Dorothea spojrzała na niego.
- Co cię tak bawi, chłopcze?
- Co pani może o tym wiedzieć? To znaczy, o miłości.
Dorothea złożyła miękkie białe ręce na kolanach.
- Więcej, niż przypuszczasz. Czytałam w twoich fusach od herbaty, pamiętasz, Nocny
Łowco? Nie zakochałeś się jeszcze w niewłaściwej osobie?
- Niestety, Damo Nieba, moją jedyną prawdziwą miłością pozostaję ja sam.
Dorothea wybuchnęła śmiechem.
- Przynajmniej nie martwisz się odrzuceniem, chłopcze.
- Niekoniecznie. Od czasu do czasu się odtrącam, żeby było ciekawiej.
Czarownica znowu się roześmiała.
- Na pewno zastanawia się pani, po co tutaj przyszliśmy, Madame Dorotheo -
powiedziała Clary.
Dorothea się uspokoiła i wytarła oczy.
- Proszę mnie tytułować właściwie, tak jak chłopak. Możesz nazywać mnie damą.
Sądziłam, że chcieliście się nacieszyć moim towarzystwem. Czyżbym się myliła?
- Nie mam czasu, żeby cieszyć się czyimkolwiek towarzystwem - odparła Clary. -
Muszę pomóc mojej matce, a żeby to zrobić, potrzebuję pewnej rzeczy.
- Czego?
- Kielicha Anioła. Valentine uważał, że ukryła go moja matka, i dlatego ją porwał.
Dorothea wyglądała na szczerze zaskoczoną.
- Kielich Anioła? - W jej głosie brzmiało niedowierzanie. - Kielich, w którym Razjel
zmieszał krew aniołów z ludzką, dał tę miksturę do wypicia człowiekowi i w ten sposób
stworzył pierwszego Nocnego Łowcę?
- Właśnie ten - potwierdził Jace nieco oschłym tonem.
- Dlaczego, u licha, myślał, że ma go Jocelyn? - zdziwiła się Dorothea. - Akurat ona? -
I nagle zrozumiała, zanim Clary zdążyła odpowiedzieć. - Bo to wcale nie była Jocelyn Fray,
tylko Jocelyn Fairchild, jego żona. Ta, którą wszyscy uważali za zmarłą. Oczywiście. Zabrała
Kielich i uciekła, prawda? - Coś błysnęło w jej oczach, ale tak szybko opuściła powieki, że
Clary uznała, że się jej przywidziało. - I co zamierzasz teraz zrobić? Gdziekolwiek twoja
matka go ukryła, niełatwo będzie go znaleźć, nawet gdybyś tego chciała. Mając Kielich,
Valentine mógłby zrobić straszne rzeczy.
- Chcę go odnaleźć - oświadczyła Clary. - Chcemy...
- Wiemy, gdzie on jest - przerwał jej gładko Jace. - Chodzi tylko o odzyskanie go.
Oczy Dorothei się rozszerzyły.
- Gdzie?
- Tutaj - odparł Jace z taką pewnością siebie, że Isabelle i Alec przestali myszkować
na półce z książkami i odwrócili się, zaciekawieni.
- Tutaj? Czy to znaczy, że macie go ze sobą?
- Niezupełnie, droga Damo Nieba. - Jace najwyraźniej świetnie się bawił. - Miałem na
myśli to, że pani go ma.
Dorothea rozdziawiła usta.
- To nie jest zabawne! - stwierdziła po chwili. Zaniepokojona jej ostrym tonem Clary
przestraszyła się, że wszystko popsuli. Dlaczego Jace musiał zawsze wszystkich zrażać?
- Pani go ma, ale nie... - w trąciła pospiesznie. Czarownica dźwignęła się z fotela i
wyprostowała. Patrząc z góry, spiorunowała ich wzrokiem.
- Mylicie się, sądząc, że ukrywam Kielich - oświadczyła chłodno. - W dodatku macie
czelność tu przychodzić i zarzucać mi kłamstwo.
- O, rany! - wyszeptał Alec. Jego ręka powędrowała do pałki. Skonsternowana Clary
potrząsnęła głową.
- Nikt nie zarzuca pani kłamstwa, naprawdę. Ja tylko mówię, że Kielich jest tutaj, ale
pani o tym nie wie.
Madame Dorothea wytrzeszczyła oczy; niemal ukryte w fałdach twarzy, były twarde
jak marmur.
- Wytłumacz to - zażądała.
- Moja matka go tutaj ukryła przed laty. Nic nie powiedziała, bo nie chciała pani w to
mieszać.
- Dała go pani pod inną postacią - wyjaśnił Jace. - W formie prezentu.
Dorothea spojrzała na niego pustym wzrokiem.
Czy ona naprawdę nic nie pamięta? - pomyślała Clary.
- Talia tarota - podpowiedziała. - Ta, którą dla pani namalowała.
Czarownica pobiegła wzrokiem ku kartom leżącym na stole. Jej oczy się rozszerzyły.
Clary podeszła do stolika i wzięła talię do ręki. Karty okazały się ciepłe w dotyku i
śliskie. Wcześniej nie była w stanie, ale teraz poczuła moc runów pulsującą w koniuszkach jej
palców. Dotykiem odnalazła asa kielichów i wyciągnęła go z talii. Resztę odłożyła z
powrotem na stół.
- Jest - powiedziała.
Wszyscy patrzyli na nią wyczekująco, w bezruchu. Clary powoli odwróciła kartę i
spojrzała na dzieło swojej matki: smukłą dłoń obejmującą złotą nóżkę Kielicha Anioła.
- Jace, daj mi stelę - poprosiła.
Rurka była ciepła. Clary przesunęła nią po runach namalowanych z tyłu karty -
zakrętas tutaj, kreska tam, a razem oznaczały coś zupełnie innego. Kiedy odwróciła kartę z
powrotem, stwierdziła, że malunek zmienił się subtelnie: palce nie były już tak mocno
zaciśnięte na nóżce, dłoń niemal podawała jej Kielich.
Clary wsunęła stelę do kieszeni. Potem sięgnęła po namalowany obrazek, jakby
wsuwała dłoń w otwór. Zamknęła palce na podstawie Kielicha, a kiedy cofnęła rękę, trzymała
w niej naczynie. Wydawało jej się, że słyszy ciche westchnienie. Karta, teraz pusta, rozsypała
się w popiół i opadła na dywan.

Rozdział 19

19
ABBADON

Clary nie była pewna, czego się spodziewać - okrzyków radości, może gorących
oklasków. Zamiast tego usłyszała ciszę. Przerwał ją dopiero Jace, mówiąc:
- Myślałem, że będzie większy.
Clary spojrzała na Kielich, który trzymała w ręce. Był wielkości zwykłego kieliszka
do wina, tylko dużo cięższy. Szumiała w nim moc, niczym krew płynąca w żyłach.
- Jest w sam raz - stwierdziła z urazą.
- Tak, ale spodziewałem się czegoś, no wiesz... - rzucił protekcjonalnie i nakreślił
rękami kształt mniej więcej wielkości kota.
- To Kielich Anioła, a nie Muszla Klozetowa Anioła - odezwała się Isabelle. -
Skończyliśmy? Możemy iść?
Dorothea przekrzywiła głowę. Jej świdrujące oczy rozbłysły.
- Jest uszkodzony! - wykrzyknęła. - Jak to się stało?
- Uszkodzony? - Clary ze zdziwieniem spojrzała na Kielich. Jej zdaniem wyglądał
normalnie.
- Pokaż mi go - zażądała czarownica i zrobiła krok w stronę Clary, wyciągając ręce po
Kielich.
Clary cofnęła się odruchowo i nagle między nimi wyrósł Jace. Trzymał dłoń w pobliżu
rękojeści miecza zatkniętego za pasek.
- Bez obrazy, ale oprócz nas nikt nie może dotknąć Kielicha Anioła - oświadczył
spokojnie.
Dorothea przez chwilę mierzyła go wzrokiem, a potem jej oczy znowu przybrały
dziwnie pusty wyraz.
- Nie spieszmy się - powiedziała. - Valentine byłby niezadowolony, gdyby coś się
stało Kielichowi.
Z cichym świstem Jace wysunął miecz zza paska i uniósł go, zatrzymując tuż pod
brodą Dorothei.
- Nie wiem, co tu się dzieje, ale my wychodzimy - oznajmił.
Oczy czarownicy rozbłysły.
- Oczywiście, Nocny Łowco. - Zaczęła się cofać do ściany z kotarą. - Chciałbyś
skorzystać z Bramy?
Czubek miecza zachwiał się, a na twarzy Jace'a pojawił się wyraz konsternacji.
- Nie dotykaj tego...
Dorothea zachichotała i błyskawicznym ruchem szarpnęła zasłony wiszące na całej
długości ściany. Brama za nimi była otwarta.
Alec gwałtownie zaczerpnął tchu.
- Co to jest?
Clary dostrzegła tylko kawałek tego, co znajdowało się za Bramą - czerwone
skłębione chmury przecinane ciemnymi błyskawicami i coś czarnego pędzącego prosto na
nich. W tym Momencie Jace krzyknął, żeby padli. Sam rzucił się na podłogę, pociągając
Clary za sobą. Leżąc na brzuchu na dywanie, uniosła głowę w chwili, kiedy rozpędzony
kształt uderzył w Madame Dorotheę.
Czarownica krzyknęła, rozpościerając ramiona. Zamiast powalić ją na podłogę,
ciemny kształt spowił czarownicę jak całun, a jego czerń wsączyła się w nią jak atrament
wsiąkający w papier. Plecy kobiety zgarbiły się, cała jej postać zaczęła się wydłużać, rosnąć,
rozciągać, zmieniać. Po podłodze rozsypały się z głośnym grzechotem jakieś przedmioty.
Były to bransolety Dorothei, poskręcane i połamane. Wśród rozrzuconych ozdób leżały małe
białe kamyki. Dopiero po chwili Clary zorientowała się, że to zęby.
Obok niej Jace wyszeptał coś tonem pełnym niedowierzania.
- Mówiłeś, że tu nie ma dużej demonicznej aktywności! - wykrztusił zdławionym
głosem Alec. - Mówiłeś, że poziomy są niskie!
- Były niskie - warknął Jace.
- Więc mamy inne pojęcie o tym, co znaczy „niski”! - krzyknął Alec.
Tymczasem istota, która kiedyś była Dorotheą, ryknęła i zawirowała. Garbata,
gruzłowata, groteskowo zniekształcona, sprawiała wrażenie, jakby się coraz bardziej
rozrastała...
Clary oderwała od niej wzrok, kiedy Jace wstał, ciągnąc ją za sobą. Isabelle i Alec
zerwali się z podłogi, ściskając broń. Ręka Isabelle trzymająca bicz drżała lekko.
- Ruszaj się! - Jace popchnął Clary w stronę wyjścia.
Kiedy obejrzała się przez ramię, zobaczyła tylko gęstą wirującą szarość, jak chmury
burzowe, z ciemną postacią w środku...
Cała czwórka wypadła do holu. Isabelle pierwsza znalazła się przy frontowych
drzwiach, sięgnęła do gałki... i odwróciła się do nich z pobladłą twarzą.
- Nie mogę ich otworzyć. To musi być czar...
Jace zaklął i zaczął grzebać w kieszeniach kurtki.
- Gdzie, do diabła, jest moja stela?
- Ja ją mam - powiedziała Clary.
Kiedy sięgnęła do kieszeni, w foyer rozległ się huk, jakby strzelił piorun. Podłoga
zafalowała pod jej nogami. Clary zachwiała i omal nie upadła. Chwyciła się balustrady. Kiedy
spojrzała w stronę mieszkania Dorothei, zobaczyła ziejącą w ścianie dziurę o poszarpanych
brzegach, przez którą coś się wydostawało... niemal wyciekało...
- Alec! - krzyknął Jace.
Alec stał przed dziurą ze spopielałą twarzą i wyrazem przerażenia w oczach. Jace
podbiegł do niego, klnąc, chwycił go za ramię i odciągnął do tyłu w chwili, gdy galaretowata
istota wygramoliła się z mieszkania do holu.
Clary zaparło dech. Ciało stwora było blade i wyglądało jak posiniaczone. Spod
oślizłej skóry wyzierały kości, nie białe i świeże, tylko brudne, sczerniałe i popękane, jakby
spoczywały w ziemi przez tysiąc lat. Dłonie były pozbawione mięśni, szkieletowe, chude
ramiona pokryte cieknącymi ranami, przez które przeświecało jeszcze więcej pożółkłych
kości, twarz jak u kościotrupa, z zapadniętymi otworami w miejscu nosa i oczu. Pazury orały
podłogę. Nadgarstki i przedramiona oplatały jasne pasy tkaniny: jedyne, co zostało z
jedwabnych szali i turbanu Madame Dorothei. Potwór miał co najmniej dziewięć stóp
wysokości.
Spoglądał w dół na czwórkę nastolatków pustymi oczodołami.
- Dajcie mi Kielich Anioła - zażądał głosem jak wiatr przeganiający śmieci po pustym
chodniku. - Oddajcie go, a pozwolę wam żyć.
- Clary spojrzała w panice na swoich towarzyszy. Isabelle miała taką minę, jakby ktoś
zdzielił ją pięścią w żołądek. Alec stał bez ruchu. Tylko Jace nie stracił rezonu.
- Kim jesteś? - zapytał spokojnym głosem, choć wydawał się bardziej poruszony niż
zwykle.
Istota skłoniła głowę.
- Jestem Abbadon, Demon Otchłani. Do mnie należą puste miejsca między światami.
Mój jest wiatr i wyjąca ciemność. Tak się różnię od miaukliwych stworzeń, które nazywacie
demonami, jak orzeł od muchy. Nie miejcie nadziei, że mnie pokonacie. Oddajcie mi Kielich
albo zginiecie.
- To jest Wielki Demon - powiedziała Isabelle. Jej bicz zadrżał. - Jace, jeśli...
- A co z Dorotheą? - wyrwało się Clary. Jej głos zabrzmiał piskliwie. - Co się z nią
stało?
Demon skierował na nią puste oczodoły.
- Ona posłużyła tylko jako naczynie. Otworzyła Bramę, a ja ją opanowałem. Jej śmierć
była szybka. - Przeniósł wzrok na Kielich. - Twoja taka nie będzie.
Ruszył w stronę Clary, ale na drodze stanął mu Jace z jaśniejącym mieczem w jednej
ręce i serafickim nożem w drugiej. Alec obserwował go blady z przerażenia.
- Na Anioła. - Jace zmierzył potwora wzrokiem od stóp do głów. - Wiedziałem, że
Wielkie Demony są brzydkie, ale nikt mnie nie ostrzegł przed ich zapachem.
Abbadon zasyczał, ukazując dwa rzędy wyszczerbionych zębów ostrych jak szkło.
- Nie jestem pewien co do tego wiatru i wyjącej ciemności, bo odór bardziej mi się
kojarzy z wysypiskiem śmieci - ciągnął Jace. - Na pewno nie pochodzisz ze Staten Island?
Gdy demon rzucił się na niego, Nocny Łowca zamachnął się ostrzami ruchem
szybkim jak błyskawica. Oba zagłębią się w najbardziej mięsistej części Abbadona: w
brzuchu. Stwor zawył i uderzył go, odrzucając w bok jak kocur karcący niesfornego kociaka.
Jace przetoczył się po podłodze i natychmiast wstał, ale najwyraźniej był ranny, bo trzymał
się za ramię.
Isabelle to wystarczyło. Skoczyła do przodu i zdzieliła demona biczem. Na jego szarej
skórze pojawiło się głębokie nacięcie, które zaraz nabrzmiało krwią. Abbadon zignorował
dziewczynę i ruszył ku Jace'owi.
Zdrową ręką Jace wyciągnął drugi seraficki nóż. Coś do niego szepnął i ostrze
zajaśniało. Nocny Łowca wyglądał jak dziecko przy górującym nad nim monstrum, ale
uśmiechał się szeroko, nawet kiedy demon zaatakował ponownie. Isabelle krzyknęła i
zdzieliła napastnika biczem. Krew trysnęła z rany gęstym strumieniem…
Demon machnął ręką ostrą jak brzytwa. Jace zatoczył się do tyłu, ale nie odniósł
żadnej rany, bo między nim a przeciwnikiem wyrósł smukły, czarny, uzbrojony cień. Alec!
Abbadon ryknął. Pałka z ostrzami wbiła się w jego pierś. Stwór uniósł z głuchym
warknięciem kościste pazury. Potężnym ciosem poderwał Aleca z ziemi i cisnął nim w
odległą ścianę. Chłopak uderzył w nią z nieprzyjemnym trzaskiem i osunął się na podłogę.
Isabelle zawołała jego imię. Alec się nie poruszył. Nocna Łowczyni rzuciła się w jego
stronę, ale w tym momencie demon odwrócił się i uderzył ją z rozmachem. Dziewczyna
upadła kaszląc krwią, a kiedy zaczęła się podnosić, Abbadon zdzielił ją ponownie. Tym
razem znieruchomiała.
Następnie demon ruszył w stronę Clary.
Jace stał zmartwiały i patrzył na bezwładne ciało Aleca jak hipnotyzowany. Clary
krzyknęła, kiedy Abbadon się do niej zbliżył. Zaczęła się cofać w górę po schodach,
potykając się na nierównych stopniach. Stela paliła jej skórę. Gdyby tylko miała przy sobie
broń, jakąkolwiek...
Isabelle dźwignęła się do pozycji siedzącej. Odgarnęła z twarzy zakrwawione włosy i
zawołała coś do Jace'a, między innymi imię Clary. Jace zamrugał, jakby go ocucono. Zaczął
biec w jej stronę. Demon był już tak blisko, że Clary widziała czarne rany na jego skórze i coś
pełzającego w środku. Abbadon wyciągnął rękę...
Jace odepchnął ją na bok, zamachnął się serafickim nożem i trafił demona w pierś,
obok dwóch już tkwiących tam ostrzy. Demon warknął z irytacją, jakby to były zwykłe
ukłucia.
- Nocny Łowco, z przyjemnością cię zabiję, posłucham trzasku twoich kości, jak u
tamtego cherlaka...
Jace wskoczył na balustradę i z góry spadł na Abbadona. Impet odrzucił demona do
tyłu. Nocny Łowca, uczepiony ramion stwora, wyrwał seraficki nóż z jego piersi, aż trysnęła
posoka, i wbił go jeszcze kilka razy w jego plecy. Ręce ociekały mu czarnym płynem.
Warcząc, Abbadon ruszył tyłem w stronę ściany. Jace musiał go puścić, żeby uniknąć
zmiażdżenia. Wylądował gładko na podłodze i ponownie uniósł broń. Ale demon okazał się
szybszy. Chwycił Jace'a pazurami za gardło i przycisnął go do schodów.
- Powiedz im, żeby oddali mi Kielich - wysyczał. - Każ to zrobić, a ja pozwolę im żyć.
Jace przełknął ślinę.
- Clary...
Ale Clary nie dowiedziała się, co chciał jej powiedzieć, bo w tym momencie
otworzyły się drzwi frontowe. Przez chwilę widziała tylko jasność, a kiedy mruganiem
odpędziła ogniste powidoki, zobaczyła, że w progu stoi Simon. Całkiem zapomniała, że
przyjaciel czeka na zewnątrz, niemal zapomniała o jego istnieniu.
Zerknął na nią, przycupniętą na schodach, na Abbadona i Jace'a. W ręce trzymał łuk
Aleca, kołczan miał przewieszony przez plecy. Wyciągnął z niego strzałę, nasadził ją na
cięciwę i z wprawą uniósł łuk, jakby robił to już setki razy.
Strzała przeleciała z głośnym bzyczeniem, niczym wielki bąk, nad głową Abbadona i
poszybowała w stronę dachu...
Roztrzaskała świetlik. Brudne szkło posypało się w dół jak deszcz, do środka wpadło
słońce, mnóstwo światła. Złote promienie wręcz zalały foyer jasnym blaskiem.
Abbadon wrzasnął i zatoczył się do tyłu, rękami osłaniając zniekształconą głowę. Jace
przycisnął dłoń do nietkniętego gardła i patrzył z niedowierzaniem, jak demon pada z rykiem
na podłogę. Clary niemal się spodziewała, że zaraz buchnie płomieniami, ale on zaczął się w
sobie zapadać. Jego nogi, tułów i czaszka pomarszczyły się jak płonący papier i w ciągu
minuty stwór całkiem zniknął. Zostały po nim tylko wypalone ślady.
Simon opuścił łuk. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie.
Jace leżał na schodach, gdzie cisnął go demon. Próbował się podnieść. Widząc to,
Clary zsunęła się po stopniach i uklękła przy nim.
- Jace...
- Nic mi nie jest. - Usiadł, wycierając krew z ust. Zakaszlał 1 splunął czerwoną śliną. -
Alec....
- Twoja stela. - Clary sięgnęła do kieszeni. - Będziesz jej Potrzebował?
Światło słoneczne wlewało się przez roztrzaskany świetlik i padało na jego twarz.
Było na niej widać ogromny wysiłek.
- Nic mi nie jest - powtórzył Jace i odsunął ją, niezbyt łagodnie. Wstał chwiejnie i
omal nie upadł. Po raz pierwszy poruszał się tak niezgrabnie. - Alec?
Clary odprowadziła go wzrokiem, kiedy, kuśtykając, szedł przez hol w stronę
nieprzytomnego przyjaciela. Schowała Kielich do kieszeni bluzy i zapięła ją na zamek.
Tymczasem Isabelle, która wcześniej podpełzła do brata, trzymała jego głowę na kolanach i
głaskała go po włosach. Pierś Aleca opadała i unosiła się powoli. Simon stał oparty o ścianę i
gapił się na nich, kompletnie wykończony. Clary uścisnęła jego rękę, kiedy go mijała.
- Dziękuję - wyszeptała. - To było fantastyczne.
- Nie dziękuj mnie, tylko instruktorom łucznictwa z letnich obozów B'nai Brith -
powiedział.
- Simon, ja nie...
- Clary! - zawołał Jace. - Przynieś moją stelę.
Clary podeszła do Nocnych Łowców i uklękła przy nich. Kielich Anioła obijał się o
jej bok. Twarz Aleca była biała, zbryzgana kroplami krwi, oczy nienaturalnie niebieskie. Jego
ręka zostawiła krwawe plamy na nadgarstku Jace'a.
- Czy ja... - Umilkł na widok Clary, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. W jego
spojrzeniu dostrzegła coś, czego się nie spodziewała. Triumf. - Zabiłem go?
Twarz Jace'a wykrzywił bolesny grymas.
- Ty...
- Tak - pospiesznie przerwała mu Clary. - Nie żyje.
Alec spojrzał na nią i roześmiał się. Na jego ustach pojawiła się spieniona krew. Jace
uwolnił nadgarstek z uścisku rannego i ujął w dłonie jego twarz.
- Nie ruszaj się - powiedział.
Alec zamknął oczy.
- Rób, co musisz - wyszeptał.
Isabelle podała Jace'owi swoją stelę.
- Masz.
Skinął głową i przeciągnął czubkiem steli po przodzie koszuli Aleca. Materiał rozszedł
się jak przecięty nożem. Jace rozchylił go, obnażając pierś przyjaciela. Isabelle obserwowała
go z niepokojem. Skóra Aleca była bardzo biała, tylko miejscami poznaczona starymi
bliznami. Teraz widniały na niej również świeże rany: czerwone, zaognione ślady po
pazurach. Jace zacisnął szczęki, dotknął stelą ciała rannego i przesunął nią po nim z wprawą
wynikającą z długoletniej praktyki. Najgorsze, że kiedy rysował uzdrawiające znaki, one
znikały, jakby pisał na wodzie.
W końcu odrzucił stelę i zaklął:
- Cholera!
- Co się dzieje? - zapytała ze strachem w głosie Isabelle.
- Abbadon poharatał go pazurami i zostawił w nim demoniczną truciznę - odparł Jace.
- Znaki nie działają. - Delikatnie dotknął czoła przyjaciela. - Słyszysz mnie?
Alec się nie poruszył. Cienie pod jego oczami wyglądały jak ciemnogranatowe siniaki.
Gdyby nie oddychał, Clary pomyślałaby, że już nie żyje.
Isabelle opuściła głowę, zasłaniając włosami twarz brata. Objęta go i wyszeptała:
- Może trzeba...
- Zawieźć go do szpitala. - Nad nim stał Simon z łukiem wrócę. - Pomogę zanieść go
do samochodu. Na Siódmej Alei jest szpital metodystów...
- Żadnych szpitali - przerwała mu Isabelle. - Musimy zawieźć go do Instytutu.
- Ale...
- W szpitalu nie będą wiedzieli, jak go leczyć - wyjaśnił Jace. - Zranił go Wielki
Demon. Żaden Przyziemny lekarz nie wie, jak leczyć takie obrażenia.
Simon pokiwał głową.
- Dobrze, więc zanieśmy go do samochodu.
Na szczęście furgonetka nie została odholowana. Isabelle rzuciła brudny koc na tylne
siedzenie, i kiedy położyli na nim Aleca, usiadła i ułożyła jego głowę na swoich kolanach.
Jace ukucnął obok nich na podłodze. Jego koszula była na rękawach i piersi poplamiona
krwią, demona i ludzką. Kiedy spojrzał na Simona, Clary zobaczyła, że złoto w jego oczach
zniknęło, zastąpione czymś, czego wcześniej nigdy w nich nie widziała. Paniką.
- Jedź szybko, Przyziemny - powiedział. - Jedź, jakby ścigało cię piekło.
Simon ruszył.
* * *
Popędzili Flatbush i wpadli na most, jadąc równo z pociągiem linii Q, który z hukiem
toczył się nad niebieską wodą. Słońce odbijające się od roziskrzonej rzeki raziło Clary w
oczy. Trzymała się kurczowo siedzenia, kiedy Simon skręcił w ostry zjazd z mostu z
szybkością pięćdziesięciu mil na godzinę.
Myślała o okropnych rzeczach, które powiedziała Alecowi, o tym, jak rzucił się na
Abbadona, o wyrazie triumfu na jego twarzy. Kiedy odwróciła głowę, zobaczyła, że Jace
klęczy obok przyjaciela, a krew rannego wsiąka w koc. Pomyślała o małym chłopcu z
martwym sokołem. Kochać to niszczyć.
Gdy znowu spojrzała przed siebie, miała w gardle twardą gulę. Zobaczyła Isabelle w
źle ustawionym lusterku wstecznym. Otulała brata kocem. Gdy podniosła wzrok, napotkała
spojrzenie Clary.
- Daleko jeszcze?
- Jakieś dziesięć minut. Simon jedzie najszybciej, jak może.
- Wiem - powiedziała Isabelle. - Simon, to, co zrobiłeś, było niesamowite. Tak
błyskawicznie zareagowałeś. Nie przypuszczałam że Przyziemny może wpaść na taki pomysł.
Simon nie wyglądał na speszonego pochwałami. Wzrok miał utkwiony w jezdni przed
sobą.
- Masz na myśli przestrzelenie świetlika? Przyszło mi to do głowy, kiedy weszliście
do środka. Mówiliście, że demony nie znoszą bezpośredniego światła słonecznego. Potem
samo działanie zajęło mi chwilę. Poza tym, jeśli się nie wiedziało, że w dachu jest świetlik,
można go było nawet nie zauważyć.
Ja o nim wiedziałam, pomyślała Clary. Powinnam była działać. Nawet jeśli nie
miałam łuku, mogłam czymś rzucić albo powiedzieć o nim Jace'owi.
Poczuła się beznadziejna, bezużyteczna. Prawda była taka, że w decydującym
momencie wpadła w przerażenie. Zbyt wielkie, żeby mogła jasno myśleć. Teraz ogarnął ją
palący wstyd.
- Dobra robota - rzucił krótko Jace.
Simon zmrużył oczy.
- Możesz mi powiedzieć, skąd się tam wziął ten demon? - zapytał.
- To była Madame Dorothea - powiedziała Clary. - Tak jakby.
- Nigdy nie grzeszyła urodą, ale nie pamiętam, żeby wyglądała aż tak źle.
- Chyba została opętana - odparła powoli Clary, starając się poukładać wszystko w
głowie. - Chciała, żebym oddała jej Kielich. Potem otworzyła Bramę...
- To było sprytne - stwierdził Jace. - Demon ją opętał a potem ukrył większą część
swojej eterycznej postaci za Bramą, gdzie Sensor nie mógł go wykryć. Weszliśmy do środka
spodziewając się walki z kilkoma Wyklętymi, a zamiast tego trafiliśmy na Wielkiego
Demona. Abbadona, jednego ze Starożytnych. Pana Upadłych.
- Cóż, wygląda na to, że Upadli będą musieli od tej pory radzić sobie bez niego -
skwitował Simon.
- Nie jest martwy - odezwała się Isabelle. - Jeszcze nikt nie zabił Wielkiego Demona.
Żeby umarł, trzeba by wykończyć jego fizyczną i eteryczną postać. My go po prostu
odstraszyliśmy.
- Aha. - Simon wyglądał na rozczarowanego. - A co z Madame Dorotheą? Nic się jej
nie stało...
Urwał, bo Alec zaczął się krztusić i rzęzić. Jace zaklął pod nosem.
- Dlaczego jeszcze nie jesteśmy na miejscu?
- Jesteśmy. Po prostu nie chcę władować się w ścianę. Kiedy Simon podjechał na róg,
Clary zobaczyła, że drzwi Instytutu są otwarte, a w łukowatym wejściu stoi Hodge. Gdy tylko
furgonetka się zatrzymała, Jace wyskoczył na chodnik, po czym nachylił się do środka i wziął
Aleca na ręce, jakby ten ważył tyle co dziecko. Isabelle podążyła za nim. Brama Instytutu
zatrzasnęła się za nimi z hukiem.
Ogarnięta nagłym zmęczeniem Clary spojrzała na Simona.
- Przepraszam. Nie wiem, jak wytłumaczysz Ericowi tę krew.
- Pieprzyć Erica - rzucił beztrosko przyjaciel. - Dobrze się czujesz?
Nie mam nawet draśnięcia. Wszyscy zostali ranni, ale ja nie.
- To ich praca, Clary - przypomniał jej Simon łagodnym tonem. - Walka z demonami,
tym właśnie się zajmują.
- A co ja robię? - zapytała, szukając odpowiedzi w jego oczach.
- Zdobyłaś Kielich, tak czy nie? Clary skinęła głową i poklepała się po kieszeni. - Tak.
Na twarzy Simona odmalowała się ulga.
- Bałem się pytać. To dobrze, tak?
- Tak. - Clary pomyślała o matce i zacisnęła dłoń na Kielichu. - Wiem, że tak.
* * *
Na szczycie schodów powitał ją Church, miaucząc jak syrena mgłowa, a następnie
zaprowadził ją do izby chorych. Przez otwarte podwójne drzwi Clary zobaczyła nieruchomą
postać leżącą na jednym z białych łóżek. Hodge pochylał się nad Alekiem, Isabelle stała obok
niego ze srebrną tacą w rękach.
Jace a z nimi nie było. Stał przed izbą chorych oparty o ścianę, z zakrwawionymi
dłońmi zaciśniętymi w pięści. Kiedy Clary zatrzymała się przed nim, otworzył oczy. Miał
rozszerzone źrenice, przez co całe złoto zostało wchłonięte przez czerń.
- Co z nim? - zapytała łagodnie.
- Stracił dużo krwi. Zatrucia jadem demonów są częste, ale Ponieważ to był Wielki
Demon, Hodge nie jest pewien, czy antidotum, które zwykle stosuje, zadziała.
Clary odetchnęła głęboko.
- Jace... Drgnął.
- Nie.
Clary znów zaczerpnęła tchu.
- Nie chciałam, żeby coś stało się Alecowi. Tak mi przykro Spojrzał na nią, jakby
zobaczył ją po raz pierwszy.
- To nie twoja wina, tylko moja - powiedział. - Twoja? Nie, to nie jest...
- Właśnie, że tak... - Głos mu się łamał. - Mea culpa, mea maxima culpa.
- Co to znaczy?
- Moja wina, moja bardzo wielka wina, po łacinie. - Z roztargnieniem, jakby
bezwiednie, odgarnął jej lok z czoła. - Część mszy.
- Myślałam, że nie wierzysz.
- Mogę nie wierzyć w grzech, ale czuję się winny - odparł. - My, Nocni Łowcy,
żyjemy według pewnego kodeksu, a on nie jest elastyczny. Honor, wina, pokuta, te rzeczy są
dla nas realne i nie mają nic wspólnego z religią, a jedynie z tym, kim jesteśmy. Oto, kim
jestem, Clary, jednym z Clave. - W jego głosie zabrzmiała rozpacz. - Mam to we krwi i w
kościach. Więc powiedz mi, skoro uważasz, że to nie moja wina, dlaczego, kiedy zobaczyłem
Abbadona, nie pomyślałem o swoich towarzyszach wojownikach, tylko o tobie? - Ujął w
dłonie jej twarz. - Wiem... wiedziałem, że Alec zachowuje się inaczej niż zwykle.
Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ale mogłem myśleć tylko o tobie...
Pochylił głowę, tak że ich czoła się zetknęły, a jego oddech owiewał jej rzęsy. Clary
zamknęła oczy i pozwoliła, żeby jego bliskość ogarnęła ją jak fala.
- Jeśli on umrze, będzie tak, jakbym go zabił - powiedział Jace - Pozwoliłem umrzeć
ojcu, a teraz zabiłem jedynego brata, jakiego miałem.
- To nieprawda - szepnęła Clary.
- Prawda. - Niemal do siebie przylegali, a mimo to Jace trzymał ją tak mocno jakby
nic nie mogło go upewnić, że jest realna. - Co się ze mną dzieje, Clary?
Clary zaczęła gorączkowo zastanawiać się nad odpowiedzią... i usłyszała chrząknięcie.
Otworzyła oczy. W drzwiach izby chorych stał Hodge. Jego wymuskany garnitur był pokryty
rdzawymi plamami.
- Zrobiłem, co mogłem. Dostał środki przeciwbólowe, ale... - Pokręcił głową. - Muszę
skontaktować się z Cichymi Braćmi. Ten przypadek przekracza moje umiejętności.
Jace wolno odsunął się od Clary.
- Ile czasu zajmie im dotarcie tutaj? - zapytał.
- Nie wiem. - Hodge ruszył korytarzem. - Natychmiast wysłałem Hugona, ale Bracia
przybywają według swojego uznania.
- Ale tym razem... - Nawet Jace musiał wyciągać nogi, żeby dotrzymać kroku
Hodge'owi. Clary została daleko w tyle i wytężała słuch, żeby usłyszeć, co mówią. - Inaczej
on umrze.
- Możliwe - przyznał Hodge.
W bibliotece było ciemno i pachniało deszczem. Pod otwartym oknem zebrała się
kałuża wody. Na ich widok Hugo zakrakał i podskoczył na swojej grzędzie. Hodge podszedł
do niego, po drodze zapalając lampę na biurku.
- Szkoda, że nie odzyskaliście Kielicha - rzekł z rozczarowaniem w głosie, sięgając po
papier i pióro wieczne. - Myślę, że to byłoby jakimś pocieszeniem dla Aleca, a z pewnością
dla jego...
- Przecież ja mam Kielich. - Clary zrobiła zdziwioną minę.
- Nie powiedziałeś mu, Jace?
Jace zamrugał, ale Clary nie umiała stwierdzić, czy to z powodu zaskoczenia, czy
nagłego blasku.
- Nie było czasu. Wnosiłem Aleca na górę... Hodge zesztywniał trzymając pióro w
powietrzu.
- Masz Kielich?
- Tak. - Clary wyjęła naczynie z kieszeni.
Było chłodne, jakby kontakt z jej ciałem nie wystarczył, żeby ogrzać metal. Rubiny
iskrzyły się jak czerwone oczy. Pióro wyśliznęło się z palców Hodge'a i upadło na podłogę.
Światło lampy skierowane ku górze nie był korzystne dla jego twarzy. Uwypuklało wszystkie
zmarszczki surowości, troski i rozpaczy.
- To jest Kielich Anioła?
- Ten sam - potwierdził Jace. - Był..
- Mniejsza o to - przerwał mu Hodge. Odłożył papier na biurko, podszedł do swojego
ucznia i chwycił go za ramiona. - Wiesz, co zrobiłeś?
Jace ze zdziwieniem spojrzał na nauczyciela. W tym momencie Clary zwróciła uwagę
na kontrast między zniszczoną twarzą starszego mężczyzny i gładką chłopca. Jasne włosy
opadające na oczy Jace'a nadawały mu jeszcze młodszy wygląd.
- Nie jestem pewien, co masz na myśli. Hodge z sykiem wypuścił powietrze przez
zęby.
- Jesteś do niego taki podobny.
- Do kogo? - spytał Jace zdumiony. Najwyraźniej Hodge nigdy wcześniej nie mówił
takich rzeczy.
- Do swojego ojca - odparł nauczyciel. Przeniósł wzrok na Hugona, który zawisł w
powietrzu, machając czarnymi skrzydłami, i rzucił krótko: - Hugin.
Ptak z przeraźliwym krakaniem i wyciągniętymi szponami nurkował prosto ku twarzy
Clary.
Usłyszała krzyk Jace'a, poczuła ból w policzkach, ostry dziób, pazury pióra. Clary
wrzasnęła i instynktownie zasłoniła oczy dłońmi.
Kielich Anioła wyśliznął się jej z rąk.
- Nie!
Próbowała go złapać, ale jej ramię przeszył silny ból. Nogi same się pod nią ugięły.
Upadła, boleśnie uderzając kolanami w twardą podłogę. Szpony rozorały jej czoło.
- Wystarczy, Hugo - powiedział Hodge spokojnym głosem.
Ptak posłusznie odfrunął. Krztusząc się, Clary ostrożnie wytarła krew z oczu. Miała
wrażenie, że jej twarz jest cała w strzępach.
Hodge się nie poruszył. Stał w tym samym miejscu, trzymając Kielich Anioła. Hugo
zataczał wokół niego duże kręgi, kracząc cicho. A Jace... Jace leżał na podłodze u stóp
nauczyciela, nieruchomo, jakby nagle zapadł w sen.
Wszystkie myśli pierzchły z jej głowy.
- Jace! - Mówienie bolało, w ustach czuła krew. Nie poruszył się.
- Nie jest ranny - uspokoił ją Hodge.
Clary zaczęła się podnosić. Próbowała rzucić się na niego, ale odbiła się od
niewidzialnej bariery. Rozwścieczona zamachnęła się pięścią.
- Hodge! - wrzasnęła, bezsilnie kopiąc w niewidzialną ścianę. - Nie bądź głupi. Kiedy
Clave się dowie, co zrobiłeś...
- Dawno mnie już tu nie będzie - dokończył Hodge, klękając obok Jace'a.
- Ale... - Clary nagle zrozumiała. - Nie wysłałeś żadnej wiadomości do Clave, prawda?
To dlatego byłeś taki dziwny, kiedy cię o to zapytałam. Chciałeś odzyskać Kielich dla siebie.
- Nie, nie dla siebie. Clary zaschło w gardle.
- Pracujesz dla Valentine'a - wyszeptała.
- Nie pracuję dla Valentine'a. - Nauczyciel podniósł rękę Jace'a i coś z niej zdjął.
Grawerowany pierścień, z którym chłopak się nie rozstawał. Hodge wsunął go na swój palec.
- Ale rzeczywiście jestem jego człowiekiem.
Szybkim ruchem trzy razy przekręcił pierścień na palcu. Przez chwilę nic się nie
działo. Potem Clary usłyszała dźwięk otwieranych drzwi i obejrzała się, żeby sprawdzić, kto
wchodzi do biblioteki. Kiedy wróciła spojrzeniem do Hodge'a, zobaczyła, że powietrze wokół
niego drga i lśni jak powierzchnia jeziora widziana z daleka. Gdy w następnej chwili srebrna,
migocząca kurtyna się rozstąpiła, obok Hodge'a stał wysoki mężczyzna, jakby raptem
nastąpiła koalescencja cząsteczek wilgotnego powietrza.
- Masz Kielich, Starkweather? - zapytał.
Hodge bez słowa uniósł naczynie. Wyglądał jak sparaliżowany, czy to ze strachu, czy
ze zdumienia. Zawsze wydawał się Clary wysoki, ale teraz był zgarbiony i mały.
- Mój pan Valentine - wykrztusił w końcu. - Nie spodziewałem się ciebie tak szybko.
Valentine! Trochę przypominał przystojnego chłopca ze zdjęcia, choć oczy miał
czarne. Jego twarz zaskoczyła Clary. Była zamknięta, skupiona, poważna. Wyglądała jak
oblicze kapłana o smutnych oczach. Od czarnych mankietów szytego na miarę garnituru
odcinały się bielą pofałdowane blizny, świadczące 0 latach używania steli.
- Mówiłem ci, że przyjdę przez Bramę - powiedział głosem dźwięcznym i dziwnie
znajomym. - Nie wierzyłeś mi?
- Tak, tylko... myślałem, że przyślesz Pangborna albo Blackwella, a nie że zjawisz się
osobiście.
- Sądzisz, że przysyłałbym ich po Kielich? Nie jestem taki głupi - Wiem, jaka to
pokusa. - Kiedy wyciągnął rękę, Clary zobaczyła na jego palcu taki sam pierścień jak Jace'a. -
Daj mi go.
Ale Hodge mocno trzymał skarb.
- Chcę najpierw tego, co mi obiecałeś.
- Najpierw? Nie ufasz mi, Starkweather? - Valentine uśmiechnął się bez cienia
wesołości. - Zrobię to, o co prosiłeś. Umowa to umowa. Choć muszę przyznać, że byłem
zaskoczony, kiedy dostałem twoją wiadomość. Nie podejrzewałem, że masz coś przeciwko
temu, by żyć w ukryciu i kontemplować, że się tak wyrażę. Nigdy nie wyrywałeś się na pole
bitwy.
- Nie wiesz, jak to jest - powiedział Hodge z przeciągłym westchnieniem. - Przez cały
czas się bać...
- To prawda. Nie wiem. - W głosie Valentine'a brzmiał smutek, jakby naprawdę żal
mu było dawnego towarzysza, ale w oczach kryła się niechęć i ślad pogardy. - Ale nie
wzywałbyś mnie tutaj, gdybyś nie zamierzał oddać mi Kielicha.
Po twarzy Hodge'a przebiegł cień.
- Nie jest łatwo zdradzić to, w co się wierzyło, tych, którzy ci ufają.
- Masz na myśli Lightwoodów czy ich dzieci?
- Jednych i drugich.
- Tak, Lightwoodowie. - Valentine sięgnął do mosiężnego globusa stojącego na biurku
i zaczął wodzić długimi palcami po zarysach kontynentów i mórz. - Ale co tak naprawdę
jesteś im winien? To na ciebie spadła kara, która powinna dosięga ich. Gdyby nie mieli takich
koneksji w Clave, zostaliby wykluj razem z tobą. A tak, mogą chodzić w blasku słońca jak
zwykli ludzie. Mogą wyjeżdżać z domu i do niego wracać. - Kiedy wymawiał słowo „dom”,
jego głos zadrżał, palce znieruchomiały na globusie. Clary była pewna, że dotykają miejsca,
gdzie leży Idris.
Hodge uciekł wzrokiem.
- Zrobili to, co każdy by zrobił.
- Nie każdy. Ty nie i ja również nie. Pozwolić przyjacielowi cierpieć zamiast mnie?
Musisz być rozgoryczony, Starkweather. Świadomość, że bez mrugnięcia okiem skazali cię
na taki los...
Hodge wzruszył ramionami.
- Ale to nie wina dzieci. One nic nie zrobiły...
- Nie wiedziałem, że tak lubisz dzieci, Starkweather - rzucił Valentine takim tonem,
jakby ta myśl go rozbawiła.
Z piersi Hodge'a wyrwało się westchnienie.
- Jace...
- Nie mów o nim. - Valentine po raz pierwszy pozwolił sobie na gniew. Zerknął na
nieruchomą postać leżącą na podłodze. - On krwawi. Dlaczego?
Hodge przycisnął Kielich do serca. Jego kostki zbielały.
- To nie jego krew. Jest nieprzytomny, ale nie ranny. Valentine spojrzał na niego z
uśmiechem.
- Ciekawe, co o tobie pomyśli, kiedy się ocknie. Zdrada zawsze jest brzydka, ale
zdrada dziecka... dwa razy gorsza, nie uważasz?
- Nie skrzywdzisz go - wyszeptał Hodge. - Przysiągłeś, że nie zrobisz mu krzywdy.
- Nigdy tego nie przysięgałem - uciął Valentine. Odsunął się od biurka i ruszył w
stronę Hodge'a, a ten zaczął się cofać jak małe zwierzątko schwytane w pułapkę. Miał
nieszczęśliwą minę.
- A co byś zrobił, gdybym powiedział, że zamierzam go skrzywdzić? Walczyłbyś ze
mną? Zatrzymał Kielich? Nawet gdyby udało ci się mnie zabić, Clave nigdy nie zdjęłoby z
ciebie klątwy. Ukrywałbyś się tutaj do śmierci, tak przerażony, że bałbyś się szerzej otworzyć
okno. Co byś oddał, żeby już więcej się nie bać? Co byś oddał, żeby znowu znaleźć się w
domu?
Clary oderwała od nich wzrok. Już nie mogła znieść wyrazu twarzy Hodge'a.
- Obiecaj, że nie zrobisz mu krzywdy, a dam ci Kielich - rzekł zdławionym głosem
nauczyciel.
- Nie - odparł Valentine jeszcze ciszej. - I tak mi go dasz. - Wyciągnął rękę.
Hodge zamknął oczy. Przez chwilę jego twarz wyglądała jak marmurowe oblicze
jednego z aniołów podtrzymujących biurko: zbolała, poważna, przytłoczona straszliwym
ciężarem. Potem zaklął żałośnie i podał naczynie Valentine'owi. Jego dłoń trzęsła się jak liść
na silnym wietrze.
- Dziękuję. - Valentine wziął od niego Kielich i przyjrzał mu się w zadumie. - Zdaje
się, że wyszczerbiłeś brzeg.
Hodge milczał. Twarz miał szarą. Valentine schylił się i wziął Jace'a na ręce. Podniósł
go bez wysiłku. Gdy Clary zobaczyła, jak nienagannie skrojona marynarka napina się na jego
ramionach i plecach, uświadomiła sobie, że jest potężnym mężczyzną, z torsem jak pień dębu.
Jace, bezwładny w jego ramionach, wyglądał przy nim jak dziecko.
- Wkrótce będzie razem z ojcem - powiedział Valentine, patrząc na bladą twarz
chłopca. - Tam gdzie jego miejsce.
Hodge drgnął. Valentine odwrócił się i ruszył w stronę kurtyny z drgającego
powietrza, przez którą wszedł. Zostawił bramę otwartą. Jej blask raził oczy, jakby silne słońce
odbijało się od powierzchni lustra.
Hodge wyciągnął błagalnie rękę.
- Zaczekaj! - krzyknął. - A co z twoją obietnicą? Przyrzekłeś, że zdejmiesz ze mnie
klątwę.
- To prawda - przyznał Valentine. Zatrzymał się i spojrzał twardo na Hodge'a.
Nauczyciel gwałtownie wciągnął powietrze i cofnął się, przykładając dłoń do piersi,
jakby cos trafiło go w serce. Spomiędzy jego palców trysnął na podłogę czarny płyn. Hodge
uniósł pooraną twarz i spojrzał na Valentina dzikim wzrokiem.
- Już? - Wykrztusił - Klątwa już zdjęta?
- Tak. I może kupiona wolność przyniesie ci radość.
Po tych słowach Valentine przeszedł przez kurtynę. Przez chwilę jego postać
migotała, jakby stał pod wodą. Potem zniknął, zabierając ze sobą Jace'a.

Rozdział 20

20
SZCZURZY ZAUŁEK

Hodge patrzył za nim, dysząc ciężko i zaciskając pięści. Lewą dłoń miał ubrudzoną
ciemnym płynem, który wysączył się z jego piersi. Na twarzy radość mieszała się z
nienawiścią do samego siebie.
- Hodge! - Clary zabębniła w niewidzialną ścianę, która ich rozdzielała. Ból przeszył
jej ramię, ale był niczym w porównaniu z pieczeniem w piersi. Miała wrażenie, że serce jej
zaraz wyskoczy. Jace, Jace, Jace! Imię dźwięczało w jej głowie, jakby się domagało, żeby je
wykrzyczeć. - Hodge, wypuść mnie!
Nauczyciel odwrócił się i pokręcił głową.
- Nie mogę - powiedział, wycierając nienagannie czystą chusteczką poplamioną rękę.
W jego głosie brzmiał szczery żal. - Próbowałabyś mnie zabić.
- Nie. Obiecuję.
- Nie zostałaś wychowana jako Nocny Łowca, więc twoje obietnice nic nie znaczą. -
Brzeg chusteczki dymił, jakby został umoczony w kwasie, a dłoń nadal była czarna. Hodge
zrezygnował z prób doczyszczenia jej.
- Nie słyszałeś go?! - krzyknęła Clary z rozpaczą. On zabije Jace'a.
- Nic takiego nie powiedział. - Hodge stał teraz przy biurku.
Otworzył szufladę i wyciągnął z niej kawałek papieru. Z kieszeni marynarki wyjął
pióro i postukał nim o blat, żeby napłynął atrament. Clary wytrzeszczyła oczy. Zamierzał
napisać list?
- Valentine powiedział, że Jace wkrótce będzie z ojcem. Ojciec Jace'a nie żyje. Co
innego mógł mieć na myśli?
Hodge nie podniósł wzroku znad kartki, na której coś bazgrał.
- To skomplikowane. Nie zrozumiesz.
- Rozumiem wystarczająco dużo. - Gorycz omal nie wypaliła jej języka. - Wiem, że
Jace ci ufał, a ty wydałeś go człowiekowi, który nienawidził jego ojca i pewnie nienawidzi
Jace'a. Zrobił to, bo jesteś zbyt tchórzliwy, żeby żyć z przekleństwem, na które sobie
zasłużyłeś.
Hodge gwałtownie uniósł głowę.
- Tak myślisz?
- Tyle wiem.
Nauczyciel odłożył pióro i potrząsnął głową. Wyglądał na zmęczonego i starego, dużo
starszego od Valentine'a, choć byli w tym samym wieku.
- Znasz tylko parę oderwanych od siebie szczegółów, Clary. I lepiej, żeby tak
pozostało. - Starannie złożył kartkę i cisnął ją w ogień. Papier zapłonął jasną zielenią i chwilę
później zniknął.
- Co robisz? - zapytała Clary.
- Wysyłam wiadomość. - Hodge odwrócił się od kominka. Stał blisko, oddzielony od
niej jedynie niewidzialną barierą. Clary przycisnęła palce do ściany, żałując, że nie może ich
wepchnąć mu w oczy... choć były równie smutne jak oczy Valentine'a. - Jesteś młoda.
Przeszłość nic dla ciebie nie znaczy nie jest nawet inną krainą, jak dla starych, ani
koszmarem, jak dla winnych. Clave nałożyło na mnie klątwę, bo pomagałem Valentin'owi.
Ale nie byłem jedynym członkiem Kręgu, który mu służył. Czy Lightwoodowie nie byli
równie winni jak ja? Albo Waylandowie? Lecz tylko ja zostałem skazany na życie w
zamknięciu.
Nie mogę nawet wystawie ręki przez okno.
- To nie moja wina - powiedziała Clary. - Ani Jace'a. Dlaczego postanowiłeś ukarać go
za to, co Clave zrobiło tobie? Mogę zrozumieć oddanie Valentine'owi Kielicha, ale Jace'a? On
go zabije, tak jak zabił jego ojca...
- Valentine nie zabił ojca Jace'a - przerwał jej Hodge. Z piersi Clary wyrwał się
szloch.
- Nie wierzę ci! Wszystko, co mówisz, to same kłamstwa! Przez cały czas nas
okłamywałeś!
- Ach, ten moralny absolutyzm młodych, który nie dopuszcza żadnych okoliczności
łagodzących. - Hodge westchnął. - Nie rozumiesz, Clary, że na swój sposób staram się być
dobrym człowiekiem?
Potrząsnęła głową.
- To nie działa w taki sposób. Dobre uczynki nie równoważą złych. Ale... - Przygryzła
wargę. - Gdybyś mi powiedział, gdzie jest Valentine...
- Nie - prawie wyszeptał. - Mówi się, że Nefilim to potomno ludzi i aniołów. Całe to
anielskie dziedzictwo oznacza jedynie dłuższą drogę do upadku. - Dotknął palcami
niewidzialnej powierzchni. - Nie zostałaś wychowana jako jedna z nas. Nie udziału w tym
życiu pełnym blizn i zabijania. W każdej możesz odejść. Opuścić Instytut i nigdy nie wrócić.
Clary pokręciła głową.
- Nie mogę tego zrobić.
- W takim razie przyjmij moje kondolencje - rzucił Hodge i wyszedł z biblioteki.
* * *
Gdy drzwi zamknęły się za Hodge'em, Clary została sama w kompletnej ciszy.
Słyszała tylko swój chrapliwy oddech i drapanie palców po nieustępliwej magicznej barierze
oddzielającej ją od wyjścia. Zrobiła to, czego wcześniej sobie zabroniła, i rzuciła się na
ścianę. Potem jeszcze raz i jeszcze, aż rozbolały ją oba boki i ogarnęło wyczerpanie. Osunęła
się na podłogę, z trudem hamując łzy.
Gdzieś po drugiej stronie niewidzialnego muru umierał Alec, a Isabelle czekała, aż
Hodge przyjdzie i go uratuje. Gdzieś tam Valentine cucił Jace'a, potrząsając nim mocno.
Gdzieś tam z każdą chwilą malały szanse jej matki. A ona była tutaj - uwięziona,
bezużyteczna i bezradna jak dziecko.
Raptem usiadła prosto. Przypomniała sobie, jak u Madame Dorothei Jace wcisnął jej
w rękę stelę. Oddała mu ją? Wstrzymując oddech, pomacała lewą kieszeń bluzy. Była pusta.
Powoli wsunęła dłoń do prawej. Spocone palce trafiły na kłaczki brudu, a potem dotknęły
czegoś twardego, gładkiego i zaokrąglonego. Steli.
Z dudniącym sercem zerwała się na równe nogi i lewą ręką namacała magiczny mur.
Potem zebrała się na odwagę i wysunęła przed siebie stelę, aż trafiła jej czubkiem w barierę.
W jej umyśle już formował się obraz. W mulistej wodzie płynęła w górę ryba, wzór łusek
stawał się coraz wyraźniejszy, w miarę jak zbliżała się ku powierzchni. Najpierw ostrożnie,
potem z większą pewnością siebie Clary przesunęła stelą po ścianie. W powietrzu przed nią
zawisły jaśniejące białoszare linie.
Gdy poczuła, że Znak jest ukończony, opuściła rękę, oddychając ciężko. Przez chwilę
wszystko było nieruchome i ciche. Znak raził ją w oczy jak jaskrawy neon. Potem usłyszała
dźwięk, ogłuszający łoskot, jakby obok niej spadała lawina kamieni. Znak, który narysowała,
sczerniał i rozsypał jak popiół. Podłoga zatrzęsła się pod jej nogami, chwilę później wszystko
ucichło, a ona zrozumiała, że jest wolna.
Podbiegła do okna i rozsunęła zasłony. Zapadał zmrok, ulica w dole była skąpana w
czerwono - fioletowej poświacie. Chodnikiem szedł Hodge. Jego siwa głowa podskakiwała
nad tłumem.
Clary wybiegła z biblioteki i popędziła w dół po schodach. Zatrzymała się tylko na
chwilę, żeby wsunąć stelę do kieszeni bluzy. Zanim pokonała resztę stopni i wypadła na ulicę,
w boku już czuła kolkę. Ludzie spacerujący z psami o parnym zmierzchu uskakiwali na bok,
kiedy gnała co tchu wzdłuż East River. Skręcając za róg, dostrzegła swoje odbicie w ciemnej
szybie budynku. Spocone włosy przykleiły się jej do czoła, twarz była pokryta zakrzepłą
krwią.
Kiedy dotarła do skrzyżowania, na którym ostatnio widziała Hodge'a, przez chwilę
myślała, że go zgubiła. Puściła się biegiem przez tłum tarasujący wejście do metra,
rozpychając ludzi łokciami i kolanami. Zgrzana i obolała, wyrwała się z tłumu w samą porę,
by dostrzec tweedowy garnitur znikający w wąskiej uliczce między dwoma rzędami domów.
Ominęła śmietnik i wpadła w alejkę. Gardło paliło ją żywym ogniem przy każdym
oddechu. Choć na ulicy panował wieczorny półmrok, tutaj było ciemno jak w nocy.
Zobaczyła Hodge'a bojącego w drugim krańcu uliczki, która kończyła się ślepo na tyłach
restauracji. Na zewnątrz piętrzyły się śmieci: stosy toreb z jedzeniem, brudne papierowe
talerze, plastikowe sztućce, które zatrzeszczały nieprzyjemnie pod jego butami, kiedy się
odwrócił i na nią spojrzał. Clary przypomniała sobie wiersz, który czytaj na lekcji
angielskiego: „Myślę - jesteśmy w szczurzym zaułku / Gdzie zmarli ludzie pogubili kości”.
- Śledziłaś mnie - stwierdził Hodge. - Nie powinnaś była.
- Zostawię cię w spokoju, jeśli mi powiesz, gdzie jest Valentine.
- Nie mogę tego zrobić. On się dowie, że ci powiedziałem i moja wolność będzie
równie krótka jak życie.
- I tak będzie krótka, kiedy Clave odkryje, że dałeś Kielich Anioła Valentine'owi -
zauważyła Clary. - Po tym, jak podstępem nakłoniłeś nas, żebyśmy go zdobyli. Jak możesz z
samym sobą wytrzymać, wiedząc, co on zamierza zrobić?
Hodge się zaśmiał.
- Boję się Valentine'a bardziej niż Clave, i ty też byś się bała, gdybyś była mądra. On i
tak w końcu znalazłby Kielich, z moją pomocą czy bez niej.
- I nie obchodzi cię, że użyje go, żeby zabijać dzieci? Hodge zrobił krok do przodu.
Clary dostrzegła że coś błyszczy w jego ręce.
- Czy to wszystko naprawdę ma dla ciebie aż takie znaczenie? - spytał.
- Już ci mówiłam. Nie mogę tak po prostu sobie odejść.
- Szkoda - skwitował, unosząc rękę.
Clary nagle sobie przypomniała, że bronią Hodge'a jest chakram. Uchyliła się, zanim
zobaczyła jasny metalowy krążek metalu lecący w stronę jej głowy. Ze świstem minął jej
twarz o cal i wbił się w żelazne schody przeciwpożarowe po lewej stronie.
Gdy Clary uniosła wzrok, zobaczyła, że Hodge patrzy na nią, trzymając w prawej ręce
drugi dysk.
- Jeszcze możesz uciec - powiedział.
Instynktownie zasłoniła się rękami, choć logika podpowiadają jej, że chakram potnie
je na kawałki.
- Hodge...
Obok niej śmignęło coś dużego i ciemnego. Usłyszała krzyk Hodge'a. Kiedy
stworzenie stanęło między nią a napastnikiem, zobaczyła je wyraźniej. Był to wilk o długości
sześciu stóp i kruczoczarnej sierści z pojedynczym szarym pasmem.
Hodge, nadal ściskający w ręce metalowy dysk, miał twarz białą jak płótno.
- Ty - wykrztusił. - Myślałem, że uciekłeś...
Clary ze zdziwieniem stwierdziła, że Hodge mówi do wilka.
Zwierzę obnażyło kły i wywiesiło czerwony język. Z jego oczu ziała nienawiść, czysta
ludzka nienawiść.
- Przyszedłeś po mnie czy po dziewczynę? - zapytał nauczyciel. Na jego czole perlił
się pot, ale ręka była pewna.
Wilk ruszył w jego stronę, warcząc głucho.
- Jest jeszcze czas - rzucił pospiesznie Hodge. - Valentine przyjmie cię z powrotem...
Wilk zawył i skoczył na niego. Clary zobaczyła błysk srebra i usłyszała nieprzyjemny
odgłos, kiedy chakram wbił się w bok zwierzęcia. Wilk opadł na tylne łapy. Z jego sierści, w
miejscu gdzie sterczał dysk, ciekła krew, ale mimo to ponownie zaatakował człowieka.
Hodge krzyknął raz i upadł, gdy potężne szczęki zacisnęły się na jego ramieniu. W
powietrze trysnęła fontanną krew, jak farba z przebitej puszki, i spryskała czerwienią
cementową ścianę.
Wilk uniósł głowę znad bezwładnego ciała i spojrzał na dziewczynę. Jego zęby
ociekały szkarłatem.
Clary nie miała w płucach dość powietrza, żeby wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.
Puściła się biegiem w stronę znajomych neonowych świateł ulicy, do bezpiecznego, realnego
świata. Usłyszała za sobą warczenie, poczuła gorący oddech na nagich łydkach. Przyspieszyła
resztkami sił...
Wilcze szczęki zacisnęły się na jej nodze, szarpnęły ją w tył. Zanim uderzyła głową w
twardy chodnik i pogrążyła się w ciemności, odkryła, że jednak ma dość powietrza w płucach,
żeby krzyczeć.
* * *
Obudził ją dźwięk kapiącej wody. Powoli otworzyła oczy. Niewiele zobaczyła. Leżała
na szerokiej pryczy w małym, obskurnym pomieszczeniu. Na rozchwianym stole opartym o
brudną ścianę stał tani mosiężny świecznik z grubą czerwoną świecą, jedynym oświetleniem
izby. Sufit był popękany i zagrzybiony, wilgoć sączyła się przez rysy w kamieniu. Clary
odnosiła niejasne wrażenie, że czegoś tutaj brakuje, ale nad wszystkimi jej odczuciami
dominował silny zapach mokrego psa.
Usiadła i natychmiast tego pożałowała. Ból przeszył jej głowę jak rozżarzony
szpikulec i zaraz potem ogarnęła ją fala mdłości. Dobrze, że nic nie miała w żołądku.
Nad pryczą, na gwoździu wbitym między dwa kamienie wisiało lustro. Gdy Clary w
nie spojrzała, przeraziła się. Nic dziwnego, że twarz ją bolała. Od kącika prawego oka biegły
do brzegu ust długie równoległe zadrapania. Prawy policzek był pokryty krwią, podobnie jak
szyja, cały przód koszuli i bluza.
Nagle Clary ze strachem chwyciła się za kieszeń i odetchnęła z ulgą, kiedy namacała
stelę.
To wtedy uświadomiła sobie, co dziwnego jest w tym pomieszaniu. Całą jedną ścianę
stanowiła gruba żelazna krata sięgająca od sufitu do podłogi. To była więzienna cela.
Gdy Clary chwiejnie wstała z pryczy, poczuła silne zawroty głowy. Chwyciła się
stołu, żeby nie upaść. Nie zemdleję, przykazała sobie twardo.
W tym momencie usłyszała kroki na zewnątrz celi. Ktoś nadchodził korytarzem. Clary
oparła się o stół.
Mężczyzna niósł lampę. Clary widziała tylko jego sylwetkę: wysoki wzrost, szerokie
ramiona, zmierzwione włosy. Dopiero kiedy otworzył drzwi i wszedł do środka, zobaczyła,
kto to jest.
Wyglądał tak samo jak zawsze: wytarte dżinsy, koszula z denimu, buty robocze,
nierówno ostrzyżone włosy, okulary. Ranę, którą ostatnim razem zauważyła na boku jego
szyi, pokrywała świeżo zagojona, lśniąca skóra.
Luke.
Tego było dla niej za wiele. Skutki wyczerpania, braku snu i jedzenia, utraty krwi i
przerażenie dopadły ją nagle jak wezbrana fala. Poczuła, że kolana się pod nią uginają, i
osunęła się na ziemię.
Luke przyskoczył do niej jednym susem. Poruszał się tak szybko, że nie zdążyła runąć
na podłogę, bo złapał ją i podniósł jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Posadził ją na
pryczy i cofnął się, patrząc na nią z niepokojem.
- Clary? - Wyciągnął do niej rękę. - Dobrze się czujesz? Odsunęła się i uniosła ręce,
żeby się przed nim zasłonić.
- Nie dotykaj mnie.
Przez jego twarz przemknął wyraz głębokiego bólu. Z drżeniem przesunął dłonią po
czole.
- Chyba na to zasłużyłem.
- Owszem.
W oczach Luke'a odmalowała się troska.
- Nie oczekuję, że mi zaufasz...
- To dobrze, bo nie zamierzam ci zaufać.
- Clary... - Zaczął spacerować po celi. - To, co zrobiłem… Nie spodziewam się, że
zrozumiesz. Wiem, że uważasz że cię opuściłem...
- Opuściłeś. Powiedziałeś, że mam więcej do ciebie nie dzwonić. Nigdy nie zależało ci
na mojej matce. Kłamałeś we wszystkim.
- Nie. Nie we wszystkim.
- Naprawdę nazywasz się Luke Garroway? Jego ramiona opadły.
- Nie - odparł i spuścił wzrok. Na przodzie niebieskiej koszuli rozprzestrzeniała się
ciemnoczerwona plama.
Clary usiadła prosto.
- To krew? - Na chwilę zapomniała, że ma być wściekła.
- Tak - odparł Luke, trzymając się za bok. - Rana musiała się otworzyć, kiedy cię
podniosłem.
- Jaka rana?
- Dyski Hodge'a nadal są ostre, choć ręka nie ta, co kiedyś. Możliwe, że mam
uszkodzone żebro.
- Hodge? Kiedy...?
Spojrzał na nią, a ona nagle przypomniała sobie wilka w zaułku, całego czarnego z
wyjątkiem jednego szarego pasa na boku. I przypomniała sobie wbijający się w niego dysk.
Zrozumiała.
- Jesteś wilkołakiem.
Luke zabrał rękę z koszuli. Jego palce były czerwone. Tak - potwierdził lakonicznie.
Podszedł do ściany i zapukał w nią energicznie trzy razy. Następnie odwrócił się do niej. -
Jestem.
- Zabiłeś Hodge'a - stwierdziła Clary.
- Nie - Pokręcił głową. - Nieźle go poraniłem, ale kiedy wróciłem po ciało, już go nie
było.
- Rozszarpałeś mu ramię. Widziałam.
- Tak, ale może warto nadmienić, że próbował cię zabić. Zrobił krzywdę jeszcze
komuś?
Clary zagryzła wargę. Poczuła słonawy smak, ale to krwawiła rana po ataku Hugo.
- Jace'owi - wyszeptała. - Hodge pozbawił go przytomności i oddał... Valentine'owi.
- Valentine owi? - powtórzył Luke zaskoczony. - Wiedziałem, że dał mu Kielich
Anioła, ale nie miałem pojęcia...
- Skąd wiedziałeś? - zaatakowała go Clary, ale potem sobie przypomniała. - Słyszałeś,
jak rozmawiałam z nim w zaułku. Zanim na niego skoczyłeś.
- Skoczyłem na niego, jak się wyraziłaś, bo właśnie zamierzał odciąć ci głowę -
powiedział Luke i spojrzał na drzwi celi.
Stał w nich wysoki mężczyzna, a za nim drobna kobieta, tak niska, że wyglądała jak
dziecko. Oboje byli w zwyczajnych ubraniach: dżinsach i bawełnianych koszulach, oboje
mieli takie - rozczochrane włosy, z tym że kobieta jasne, a mężczyzna siwo - czarne,
borsucze, i oboje takie same młodo - stare twarze, bez zmarszczek, ale ze znużonymi oczami.
- Clary poznaj mojego drugiego i trzeciego, Gretel i Alarica.
Mężczyzna skłonił masywną głową.
- Już się poznaliśmy.
Clary wytrzeszczyła oczy.
- Tak?
- W hotelu Dumort - przypomniał Alaric. - Wbiłaś mi nóż w żebra.
Clary cofnęła się pod ścianę. - Ja... och, przepraszam.
- Nie trzeba. To był świetny rzut. - Wsunął rękę do kieszeni na piersi i wyjął z niej
sztylet Jace'a z mrugającym czerwonym okiem. Podał go jej. - Zdaje się, że to twój.
Clary się zawahała. - Ale...
- Nie martw się - uspokoił ją mężczyzna. - Wyczyściłem ostrze.
Clary wzięła nóż. Luke zaśmiał się pod nosem.
- Patrząc z perspektywy czasu, najazd na Dumort może nie był tak dobrze
zaplanowany, jak powinien - przyznał. - Wysłałem grupę moich wilków, żeby cię
obserwowały i obroniły, gdybyś znalazła się w niebezpieczeństwie. Kiedy pojechałaś do
hotelu...
- Jace i ja dalibyśmy sobie radę. - Clary wsunęła sztylet za pasek.
Gretel posłała jej pobłażliwy uśmiech i zwróciła się do Luke'a:
- Po to nas wezwałeś, panie?
- Nie - powiedział Luke, dotykając boku. - Moja rana się otworzyła, a Clary też ma
parę skaleczeń, które wymagają opatrzenia. Jeśli nie masz nic przeciwko temu...
Gretel skłoniła głowę.
- Pójdę po apteczkę - oznajmiła i wyszła z celi. Alaric podążył za nią jak przerośnięty
cień.
- Nazwała cię „panem” - odezwała się Clary, kiedy zostali sami. - I o co ci chodziło z
tym „drugim i trzecim”? Co drugi i trzeci?
- Moi zastępcy - odparł Luke. - Ja jestem przywódcą stada wilków, więc Gretel zwraca
się do mnie „panie”. Wierz mi, że długo nie mogłem się do tego przyzwyczaić.
- Moja matka wiedziała?
- O czym?
- Że jesteś wilkołakiem.
- Tak. Od chwili, kiedy to się stało.
- Oczywiście żadne z was nie pomyślało, żeby mi o tym napomknąć.
- Powiedziałbym ci, ale twoja matka uparła się, że masz nic nie wiedzieć o Nocnych
Łowcach czy Świecie Cieni. Nie potrafiłbym ci wyjaśnić, dlaczego jestem wilkołakiem, nie
przedstawiając ci całej sytuacji, a Jocelyn nie chciała, żebyś ją poznała. Nie wiem, ile się
dowiedziałaś...
- Dużo - oznajmiła Clary. - Wiem, że moja matka była Nocnym Łowcą. Wiem, że
wyszła za Valentine'a i że ukradła mu Kielich Anioła, a potem się ukryła. Wiem, że po tym,
jak mnie urodziła, co dwa lata prowadziła mnie do Magnusa Bane'a, żeby odbierał mi Wzrok.
Wiem, że kiedy w zamian za życie mojej mamy Valentine próbował cię zmusić, żebyś mu
powiedział, gdzie jest Kielich, powiedziałeś mu, że ona się dla ciebie nie liczy. Luke
wpatrywał się w ścianę.
- Nie wiedziałem, gdzie jest Kielich. Jocelyn mi nie powiedziała.
- Mogłeś się targować...
- Valentine się nie targuje. Nigdy. Jeśli nie ma przewagi, nawet nie siada do stołu. Jest
pełen determinacji i całkowicie pozbawiony współczucia. Choć może kiedyś kochał twoją
matkę, nie zawahałby się jej zabić. Nie, nie zamierzałem układać się z Valentine'em.
- Więc postanowiłeś zostawić ją na pastwę losu? - rzucie z wściekłością Clary. - Jesteś
przywódcą całego stada wilkołaków i tak po prostu uznałeś, że ona wcale nie potrzebuje
twojej pomocy? Wiesz co, było mi źle, kiedy myślałam, że ty też jesteś Nocnym Łowcą i
odwróciłeś się do niej plecami z powodu jakiejś głupiej przysięgi czy czegoś w tym rodzaju,
ale teraz wiem, że jesteś po prostu oślizłym Podziemnym, którego nie obchodzi, że przez te
wszystkie lata traktowała cię jak przyjaciela, jak równego sobie. I teraz tak jej odpłaciłeś!
- Posłuchaj siebie - powiedział Luke cicho. - Mówisz jak Lightwood.
Clary zmrużyła oczy.
- Znasz Aleca i Isabelle?
- Miałem na myśli ich rodziców, których znałem bardzo dobrze, kiedy wszyscy
byliśmy Nocnymi Łowcami.
Clary rozdziawiła usta ze zdumienia.
- Wiem, że należałeś do Kręgu, ale jakim cudem nie odkryli, że jesteś wilkołakiem?
Nie wiedzieli?
- Nie, bo nie urodziłem się wilkołakiem. Stałem się nim. I już wiem, że jeśli chcę cię
przekonać, musisz usłyszeć całą historie. To długa opowieść, ale myślę, że mamy czas.